Ostrożnie i z rozwagą

Andrzej Grajewski

|

GN 06/2005

publikacja 02.02.2005 13:52

Od kilku dni w medialnym obiegu znajduje się część pomocy archiwalnych Instytutu Pamięci Narodowej. W żadnym przypadku nie mogą być one odczytywane, jako lista agentów bezpieki, aczkolwiek i tacy na tej liście się znajdują.

Ostrożnie i z rozwagą

Sprawa, jakkolwiek by ją oceniać, skłania do szybkiej nowelizacji ustaw, aby umożliwić szerszy niż dotąd dostęp do zawartości teczek bezpieki PRL.

Ujawnione przez Bronisław Wildsteina, dziennikarza „Rzeczpospolitej”, materiały stanowią część powszechnie dostępnego elektronicznego inwentarza akt, znajdującego się w czytelni dokumentów jawnych IPN w Warszawie. Od kilku lat każdy, kto chciał, mógł ten inwentarz przeglądać oraz wypisywać interesujące go sygnatury, aby następnie złożyć wniosek o dostęp do akt dla celów naukowych lub publicystycznych. Taka procedura obowiązuje w każdym archiwum.

Problem powstał, gdy wśród dziennikarzy upowszechniła się informacja, że pewna kombinacja cyfr w pozycjach katalogowych oznacza, że sprawa dotyczy osoby tajnego współpracownika. Wynika to stąd, że bezpieka prowadziła ewidencję tych akt według stałego klucza, a IPN, choć nadał tym dokumentom własne sygnatury, zgodnie z zasadami sztuki archiwalnej musi podawać także sygnatury stare.

Dla spragnionych sensacji był to sygnał, że dzięki inwentarzowi można rozpocząć „łowy na agentów”. Chociaż Wildstein powtarza, że zawierająca ok. 240 tys. sygnatur osobowych lista w żadnym wypadku nie jest spisem agentów, tylko pomocą archiwalną, wśród części środowisk medialnych pojawić się może pokusa, aby na tej podstawie dokonywać „dzikiej lustracji”.

Gdyby rzeczywiście do tego doszło, wyrządzona byłaby niepowetowana krzywda wielu ludziom, którzy w tym spisie się znajdują, a agentami nigdy nie byli, co więcej, często SB ich prześladowała, szykanowała i represjonowała. Dotyczy to także osób duchownych, których nazwiska na tej liście się znajdują. Bez zbadania całej dokumentacji znajdującej się w IPN, a także uwzględnienia innych dokumentów, nikt nie ma prawa nazywać tych ludzi agentami.

W spisie znajdują się zarówno sygnatury akt byłych funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa PRL, jak i akt tajnych współpracowników oraz kandydatów na tajnych współpracowników. Zwłaszcza ta ostatnia kategoria wymaga niezwykłej rzetelności ze strony badaczy. Oficerowie SB rejestrowali jako kandydata, a czasem nawet tajnego współpracownika osoby, które nigdy nimi nie były. Dopiero wnikliwa analiza wszystkich dokumentów pozwala ustalić, czy werbunek miał rzeczywiście miejsce, czy kandydat na tajnego współpracownika, jako niespełniający wymogów, został ze spisów SB wyrejestrowany.

Dokumenty skopiowane przez Wildsteina nie odzwierciedlają faktycznego zasobu stanu agentury, chociażby z tego względu, że odnoszą się tylko do spisów inwentarzowych z województwa warszawskiego. Jak wspomniałem, są to jedynie sygnatury teczek, które ocalały. Natomiast zarejestrowanych agentów w skali całego kraju było znacznie więcej. W spisach inwentarzowych znajduje się ponad milion nazwisk, ale w zdecydowanej większości wypadków, poza rejestracją, nie zachowały się inne materiały. Nie ma więc możliwości, aby je zweryfikować.

Można oczywiście ubolewać, że upowszechnianie wiedzy o tym zasobie odbywa się w takich warunkach. Winę za to ponoszą przede wszystkim te środowiska, z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele, które przez wiele lat starały się ukryć prawdę o dramatycznych konsekwencjach uwikłania wielu Polaków we współpracę z aparatem ucisku i represji. Należy więc zdecydowanie przyspieszyć proces udostępniania akt bezpieki pokrzywdzonym i naukowcom, a w określonych wypadkach także opinii publicznej. Dotyczyć to powinno przede wszystkim osób publicznych.

Musi zostać usunięta data 1983 r., obecnie stanowiaca cezurę czasową, do której można ujawniać nazwiska tajnych współpracowników. Każdy pracodawca powinien mieć prawo zapytać IPN, jaka była przeszłość jego pracowników. Lustracji powinni podlegać także działacze samorządowi oraz osoby kierujące wyższymi uczelniami, a także dziennikarze. Z rozwagą, ale konsekwentnie musimy uwolnić nasze życie publiczne od balastu, jaki pozostawiła nam w spadku PRL.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.