Taniej w kosmos

Sławomir Czalej

|

GN 32/2005

publikacja 16.08.2005 14:01

Środek Pacyfiku. Równik. Z dala od kamer, bez tłumu obserwatorów,z samotnej platformy odpalane są rakiety, które czynią życie wygodniejszym.

Prezydent konsorcjum, „Sea Launch” Allen B. Ashby Prezydent konsorcjum, „Sea Launch” Allen B. Ashby
Przed startem rakiety na platformie można robić pamiątkowe zdjęcia.
PAP/EPA/VINCE BUCCI

Z równika na okołoziemską orbitę jest najbliżej. A zarazem o wiele taniej niż z położonych na mniejszych szerokościach geograficznych Bajkonuru w Kazachstanie czy przylądka Canaveral na Florydzie. Jednak poza Gujaną Francuską możliwości wykorzystania korzystnego położenia geograficznego są niewielkie. Głównie z powodów politycznych i ekonomicznych. Stąd pomysł wystrzeliwania rakiet wynoszących satelity z Pacyfiku z samodzielnej, samopływającej i półzatapialnej platformy.

Za pomysłem stanęły potężne pieniądze i międzynarodowe koncerny: Boeing Commercial Space Company z USA, Kvaerner ASA z Norwegii, RSC-Energia z Rosji oraz SDO Yuzhnoye/PO Yuzhmash z Ukrainy. Tak narodziła się pierwsza na świecie komercyjna kompania, która świadczy „usługi kosmiczne” z oceanu.

Prace nad projektem „Sea Launch” rozpoczęto w 1993 roku. Pierwszego satelitę wystrzelono 27 marca 1999 roku. Wykorzystano przerobioną platformę wiertniczą, wybudowaną przez Mitsubishi w latach 80. ub.w. 23 czerwca br. z platformy wystrzelono piętnastego satelitę telekomunikacyjnego Intelsat Americas™-8.

Rakieta na wodę
Long Beach, Kalifornia – Baza Sea Lunch Company. Stamtąd wypływa zarówno platforma, jak i statek dowódczy Sea Lunch Commander. Na trzy dni przed opuszczeniem portu rakieta wytaczana jest na zewnątrz hangaru. Kiedy otwierają się monstrualne wrota – wysokie na 30 metrów – widok odbiera mowę. Na morzu 10 kolumn podtrzymuje platformę wielkości półtorej boiska piłkarskiego. Rakieta to unowocześniony radziecki Zenith 2, któremu dodano trzeci stopień. W nocy rakieta stawiana jest do pionu. Razem z podświetloną – niczym gigantyczny Troll – platformą robią piorunujące wrażenie. Ludzie przyjeżdżają z odległych zakątków USA, żeby porobić sobie zdjęcia.

– Kiedy po raz pierwszy w życiu, w nocy, stanąłem oko w oko z podświetloną Odyssey Launch Platform, wzruszyłem się do łez. Zobaczyłem zamkniętą zewnętrzną windę wjeżdżającą na wysokość przeszło osiemdziesięciu metrów. Przez głowę przemknęła mi myśl, czy dam radę? – mówi Marian Malinowski, asystent kapitana do zadań specjalnych. Na pokładzie praca wre. Nie ma tu nikogo, kto nie posiada tajnej przepustki. Pod wodą płetwonurkowie sprawdzają, czy ktoś przy czymś nie „majstrował”.

Z dala od szlaków
Zanim platforma osiągnie 154 stopień długości zachodniej, mijają dwa tygodnie pełne napięcia i nieprzespanych nocy. Samo obliczenie trajektorii lotu zajmuje rok! Satelita z rakietą warte są, bagatela, 300 mln dolarów. A płacą za nie np. Zjednoczone Emiraty Arabskie, a konkretnie firma telefonii komórkowej. Umieszczenie satelity na orbicie dla użytkowników komórek w ZEA oznacza połączenia o wiele tańsze niż w Polsce!

Zmorą załogi są wiatry. Miejsce, do którego płyną oddalone jest od wszelkich szlaków komunikacyjnych na Pacyfiku. Po dotarciu do celu napięcie sięga zenitu. Następuje stabilizacja platformy. Niezależnie od wysokości fali nie może się przechylić nawet o metr! Na 15 wystrzelonych do tej pory satelitów nie doleciał tylko jeden.

Odliczanie
Po miesiącach przygotowań, dla ludzi, którzy nie tylko posiadają wyrafinowaną wiedzę techniczną, ale zarazem są wrażliwymi humanistami, stosunek do tej pracy ma charakter emocjonalny.
Generał – lejtnant Aleksiej Aleksandrowicz Szumilin, bohater Związku Radzieckiego, dzisiaj w kompanii jest mózgiem sektora rakietowego. Przez siedem lat był szefem Bajkonuru. Wystrzeliwał Hermaszewskiego, witał się z Jaruzelskim, a ponadto znał Gagarina i Tiereszkową, którzy za oknem w kosmosie Boga nie widzieli. Jemu nigdy nie zdarzyło się powiedzieć: Boga niet!

Na dwie godziny przed odpaleniem na pokładzie platformy nie ma żywej duszy. Helikopter przewozi ostatnich ludzi do oddalonego o 3 mile morskie statku dowódczego. Nigdy do końca nie wiadomo, co się stanie. Nie tyle z rakietą, co z 540 tonami paliwa. Ciekły azot i tlen, nitrogen, który pali się zmieszany z powietrzem i kerazyną, czyli z najwyższej klasy paliwem lotniczym, oraz helium.

Z piekła w niebo
W centrum dowodzenia na „Commanderze” dziesiątki osób wpatrują się w monitory komputerów. Na rakiecie pojawiają się mgiełki. To systemy chłodzenia. Wysoka temperatura mogłaby zaszkodzić elektronice satelity. Komenda i odpalenie! Po dwudziestu sekundach dociera potworny ryk! Opadają łapy i rakieta napędzana trzydziestoma trzema milionami koni mechanicznych rusza na odległą o trzydzieści sześć tysięcy kilometrów orbitę.

Na platformie tymczasem piekło dantejskie. Z układów chłodzenia spadają duże bryły lodu, które zmieszane z ogniem zamieniają się natychmiast w parę. Pokład przypomina krater wulkanu. Pali się farba, relingi. Niektórzy modlą się. Wielu płacze. Tu nikt tego się nie wstydzi, tu nie ma mocnych.
Po 149 sekundach, gdzieś nad Brazylią, następuje odpalenie pierwszego segmentu. Po 8 minutach i 50 sekundach, gdzieś nad Oceanem Indyjskim, odpada drugi segment. Po około godzinie i dwudziestu minutach – w zależności od masy satelity (najcięższa miała 7 ton i jest to niepobity do tej pory rekord) – satelita jest na orbicie.

Po inspekcji z platformy powraca śmigłowiec. Wysiada pilot. Zdejmuje hełmofon, ognioodporne rękawice i otwartą dłonią czyni znak krzyża. W kabinie Mariana drewniany polski krzyżyk, zdjęcie kapliczki spod Ornety. Marian przechadzając się po spalonym pokładzie, odmawia Różaniec. Generał Szumilin patrzy w niebo. Wielu patrzy. Myślą o domu. Zachodzi słońce. Czas wracać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.