Bazar sojuszników

Jacek Dziedzina

|

GN 21/2022

publikacja 26.05.2022 00:00

Najszybszy w historii proces rozszerzenia NATO może przyhamować jeden z jego najważniejszych członków. Czy Turcja jest w stanie zablokować drogę Finlandii i Szwecji do członkostwa w Sojuszu?

Prezydent Turcji grozi zawetowaniem członkostwa Szwecji i Finlandii w NATO. Prezydent Turcji grozi zawetowaniem członkostwa Szwecji i Finlandii w NATO.
YVES HERMAN /epa/pap

Gdyby na takie pytania dało się odpowiedzieć jednym zdaniem, można by spróbować w ten sposób: nie, Turcja nie zablokuje członkostwa Finlandii i Szwecji, ale zechce utargować na tym procesie jak najwięcej dla siebie. Bo NATO nie jest tylko sojuszem militarnym, ale również bazarem, na którym bezpieczeństwo poszczególnych członków jest towarem podlegającym wymianie handlowej. A takiej okazji jak nagłe rozszerzenie NATO nie może zaprzepaścić żaden rasowy handlowiec. Turcja z pewnością jest jednym z natowskich liderów w handlowaniu bezpieczeństwem.

Warunki bezdyskusyjne?

O powodach, dla których Szwecja i Finlandia mogą w najbliższym czasie przystąpić do NATO, pisaliśmy jeszcze w czasie, gdy sami zainteresowani nie byli co do tego tak mocno przekonani jak w tym momencie (m.in. tekst „Północ warta Zachodu”, GN 3/2022). Rosyjska agresja na Ukrainę przyspieszyła jednak w szwedzkim i fińskim społeczeństwie i elitach proces, którego rozwój można było obserwować od dłuższego czasu. Dziś jesteśmy już po przełomowym momencie, jakim było oficjalne złożenie w Brukseli, w siedzibie NATO, wniosków Szwecji i Finlandii o przyłączenie do Sojuszu. Teoretycznie w ciągu kilku tygodni oba kraje powinny stać się jego członkami. Nie jest konieczny proces przygotowawczy, bo taki Szwedzi i Finowie przechodzą od lat, ćwicząc regularnie z wojskami natowskimi w ramach różnych manewrów. Również koordynacja na poziomie dowództwa między generałami szwedzkimi i fińskimi a dowódcami natowskimi już dawno osiągnęła poziom wymagany do sprawnego przeprowadzania działań wojskowych. W tym momencie potrzebna jest zatem tylko ratyfikacja przez wszystkie państwa członkowskie. I choć zdecydowana większość z nich nie zamierza tego procesu opóźniać, pewne zaniepokojenie wywołała stanowcza deklaracja Turcji, która postawiła Szwecji i Finlandii warunki swojego poparcia. Warunki, których oba kraje nie zamierzają spełnić. Przynajmniej oficjalnie. Od czego jednak są negocjacje czy też – trzymając się handlowej nomenklatury – targowanie się na bazarze, jeśli właśnie nie od wychodzenia z takich handlowych impasów?

Myśliwce w tle

Na pierwszy rzut oka tureckie groźby wyglądają poważnie. Prezydent Recep Tayyip Erdoğan w zamian za poparcie akcesji obu krajów na czerwcowym szczycie NATO w Madrycie domaga się wstrzymania wsparcia dla kurdyjskiej opozycji, którą nazywa „terrorystami”. „Jedyne, czego oczekujemy od sojuszników z NATO, to najpierw zrozumienia naszej wrażliwości, a następnie szacunku i wreszcie wsparcia” – mówił Erdoğan. O co dokładnie chodzi? Turcja przekonuje, że Finlandia i Szwecja udzielają schronienia i wsparcia dla Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) oraz działającej na północy Syrii kurdyjskiej milicji YPG (Powszechne Jednostki Obrony), którą Turcja uznaje za syryjski odłam PKK. Tymczasem dla Zachodu YPG stanowią trzon Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF). Bez kurdyjskich bojówek prawdopodobnie nie byłoby możliwe pokonanie Państwa Islamskiego w Syrii. Dla Ankary to jednak nie jest argument: dla niej to terroryści, którzy zagrażają jedności terytorialnej Turcji, podobnie jak Partia Pracujących Kurdystanu. Dlatego Turcja domaga się od Finlandii i Szwecji wydania osób, które mają związki zarówno z PKK i YPG, jak i z oskarżanym o zamach stanu w 2016 roku duchownym Fethullahem Gülenem (on sam mieszka w USA, ale jego zwolennicy działają na całym świecie).

Jest jednak jeszcze jeden – a może nawet główny – powód próby uhandlowania przez Ankarę zgody na poszerzenie NATO: żądanie przywrócenia Turcji do programu, który umożliwia zakup amerykańskich myśliwców F-35. To ważny element w turecko-amerykańskiej przepychance: USA zablokowały tureckie zamówienia na myśliwce po tym, jak Turcy zdecydowali się na zakup rosyjskich systemów obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej S-400.

Kurdyjska cena

Czy żądania Turcji są zasadne, a tym samym mają szansę na „zrozumienie” u zachodnich partnerów? Najpierw zadajmy pytanie, czy PKK to rzeczywiście terroryści, jak uważa Turcja, czy raczej świadomi swojej tożsamości bojownicy o wolność i własne państwo. Zapytałem o to jednego z zachodnich dyplomatów, od lat pracującego na Bliskim Wschodzie, który bardzo dobrze zna zarówno Turków, jak i Kurdów. – Dla Kurdów to nieszczęście, że akurat ta partia (PKK) walczy o ich niepodległość. To organizacja nasączona marksistowską ideologią walki z klasami posiadającymi. Ta partia strzela nawet do swoich, jeśli są rozłamowcami. Jest zakazana od Niemiec po USA, uznawana za organizację terrorystyczną. Lepiej byłoby dla Kurdów, gdyby o ich prawa walczyło bardziej demokratyczne ugrupowanie – mówi dyplomata. Z tego wynika, że Amerykanie, którzy odegrają kluczową rolę w negocjacjach między Turcją a Finlandią i Szwecją, mogą naciskać na dwóch kandydatów do NATO, by te jednak wydały Turcji bojowników, których ona uznaje za terrorystów.

Tutaj problem jest jednak szerszy: bo nie chodzi tylko o PKK, ale też o milicje YPG, których już Zachód za terrorystów nie uznaje. Na tym tle może dojść do starcia również między Finami i Szwedami, którzy będą twardo bronić tej grupy Kurdów, a Amerykanami, którzy już raz dali dowód na to, że są gotowi poświęcić ich losy „większej sprawie”. Nawet jeśli to właśnie tym kurdyjskim milicjom Zachód zawdzięcza osłabienie ISIS. – Na pewno nie stać Amerykanów na konflikt z Turcją, a z drugiej strony nie chcą stracić poparcia u Kurdów. Podejrzewam jednak, że Amerykanie wybiorą Turcję. To jest kultura państwowa, która trwa setki lat, ma potężną armię. A Kurdowie, przy całej swojej wartości dla USA, to tylko jedna z grup narodowościowych. Amerykanie zatem, być może, pozwolą Turkom na odwet na Kurdach, na ataki na obozy partyzantów. Jestem pewien, że tych ostatnich nalotów dokonano za przyzwoleniem Amerykanów – mówi „mój” dyplomata. A naloty, o których mówi, mają miejsce cały czas. Zaczęły się już od haniebnego wycofania się Amerykanów z północnej części Syrii jeszcze za prezydentury Donalda Trumpa, co zostało zgodnie uznane za zdradę – pozostawienie przez Amerykanów kurdyjskich sojuszników na pastwę sił tureckich.

Panowie dwaj

O ile można spodziewać się kompromisu w sprawie wydania Turcji członków PKK i YPG rezydujących w Szwecji i Finlandii (czytaj: sprzedania ich w zamian za turecką zgodę na członkostwo tych krajów w NATO), o tyle dużo trudniej będzie Ankarze przekonać Helsinki i Sztokholm (oraz wspierający je Waszyngton) do wydania ludzi powiązanych ze wspomnianym Fethullahem Gülenem. Nazwisko, które być może niewiele mówi statystycznemu Europejczykowi, w rzeczywistości jest jednym z kluczy do zrozumienia rozdrażnienia władz tureckich i coraz chłodniejszych relacji z Zachodem. Chodzi o konflikt tyleż personalny, co ideowy między obecnym prezydentem a jego największym rywalem, jakim jest Fethullah Gülen. Najbardziej wpływowy na Zachodzie Turek ma jednocześnie ogromne wpływy w samej Turcji. Mieszka w USA na tzw. dobrowolnym wygnaniu, ale struktury i ludzie, którzy są jego zwolennikami, działają w jego ojczyźnie oraz na całym świecie. To Gülena właśnie Erdoğan oskarżył o zorganizowanie puczu w 2016 roku. Gülen z kolei zarzucił Erdoğanowi, że sam ten przewrót wyreżyserował. Erdoğan zapowiedział wtedy „oczyszczenie” z gülenistów wszystkich przestrzeni życia społeczno-politycznego. Samo podejrzenie o związki z Gülenem miało być powodem usunięcia z zajmowanych stanowisk.

Rachunek za zgodę

Tu warto zaznaczyć, że to wojna między dwiema wizjami Turcji i dwiema wizjami islamu oraz jego roli w państwie. Fethullah Gülen jest imamem reprezentującym liberalny nurt w islamie – sufizm. Gülen wybrał tzw. dobrowolne wygnanie z powodu konfliktu z Erdoğanem, którego wcześniej był sojusznikiem. Obu polityków łączyła początkowo chęć przełamania trwającej od dekad laicyzacji życia społeczno-politycznego w Turcji i przywrócenia na nowo roli islamu. Tym samym obaj chcieli pozbawić armię, pilnującą tego porządku, wpływu na ustrój państwa. Ich drogi jednak się rozeszły. Ekipa Erdoğana traktowała przywracanie islamu na salony jako etap w większym projekcie: nie tylko silnej islamizacji kraju, ale też odtworzenia, przynajmniej w jakimś stopniu, dawnej potęgi imperium osmańskiego. Gülenowi zależało zaś na stworzeniu ustroju o umiarkowanym wpływie islamu. Po wyemigrowaniu do USA założył międzynarodowy ruch Hizmet, którego zwolennicy rozsiani są po całym świecie. Ruch ten opiera się w głównej mierze na rozbudowanym systemie szkolnictwa. Szkoły Gülena działają dziś w prawie 160 krajach.

Czy tak wpływowego Turka i jego zwolenników Amerykanie będą gotowi przehandlować za rozszerzenie NATO? Raczej nie. Erdoğan już parę lat temu postawił ultimatum Stanom Zjednoczonym: Waszyngton musi dokonać wyboru między utrzymaniem stosunków z Gülenem a utrzymaniem stosunków z Turcją. USA nie ugięły się, Gülena nie wydały, a stosunków, jak widać, Turcja z USA nie zerwała. Niewykluczone zatem, że również obecna gra zakończy się handlowym, jak zawsze, kompromisem: Waszyngton zmusi Finów i Szwedów do wydania Turcji przynajmniej części ludzi związanych z PKK, być może uchroni przed podobnym losem członków YPG, a na pewno nie pozwoli na „handel” ludźmi Gülena. Zamiast tego USA zgodzą się na powrót Turcji do programu zakupu myśliwców F-35. To wszystko prawdopodobnie pozwoli Finlandii i Szwecji bardzo szybko przystąpić do NATO. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.