Jak wdowa wdowie

GN 19/2022

publikacja 12.05.2022 00:00

– Przed śmiercią mąż chciał zobaczyć światło dzienne. Było mu to dane. Zmarł na powierzchni – wspomina prezes Stowarzyszenia Rodzin i Sierot Górniczych Agata Kowalczyk.

Jak wdowa wdowie henryk przondziono /foto gość

Katarzyna Widera-Podsiadło: Tragedia w kopalniach Pniówek i Zofiówka rozdrapuje rany, które Pani stara się od lat zabliźnić?

Agata Kowalczyk: Dla mnie jest to bardzo trudny czas, bo wspomnienia sprzed dziesięciu lat wracają.

Mimo to starają się Panie wraz z innymi rodzinami górniczymi wspierać wdowy...

Tak, bo doświadczyły tragedii. Staramy się pomagać zwłaszcza tym, których ciał mężów nie wydobyto na powierzchnię. To jest chyba najgorsze. Do mnie przyszedł dyrektor, który poinformował o tragedii, miałam możliwość pochowania męża, mogę chodzić na grób, zaświecić na cmentarzu znicz. Ogromnie współczuję tym wdowom, które tkwią teraz w matni, czekają na wydobycie zwłok. To jest najgorsze, to trauma dla nich i ich dzieci na całe życie. Zostaje tylko modlitwa.

Ciągle wraca tamten dzień, kiedy dyrektor przekazał tę straszną wiadomość?

Myślałam, że przyszedł, by powiedzieć, że mąż miał wypadek na kopalni i leży w szpitalu. Okazało się, że zmarł w czasie wydobycia. Koledzy wynieśli go na zewnątrz na noszach i zmarł na powierzchni.

Rozmawialiście wcześniej o śmierci?

Jakiś czas przed tym wypadkiem zginął w kopalni jego kolega, musieli go odkopywać. Wtedy mąż powiedział mi, że nie chciałby zginąć pod zawałem, chciałby jeszcze zobaczyć słońce.

Miał zaledwie osiem miesięcy do emerytury.

Mieliśmy jeszcze dwoje nieletnich dzieci i trzech już dorosłych chłopaków, którzy pomogli mi dopełnić sprawy pogrzebowe, bo ja nie byłam w stanie.

Jakie były okoliczności śmierci męża?

Pracował przy zabudowie. Trzeba było wchodzić tam na kolanach, żeby zabudowywać chodnik. To nie jest tak jak na powierzchni, że idziesz i kiedy tylko chcesz, wstajesz. Tam było 1,5 metra wysokości, a on miał 176 cm, więc wiadomo, że musiał pracować na kolanach. W pewnym momencie odskoczył stempel i uderzył go w głowę.

Praca na kopalni jest ciężka i niebezpieczna. Jak znoszą to żony górników?

Wychodząc za mąż, zdajemy sobie z tego sprawę. Później człowiek przyzwyczaja się i nie myśli o tym. Inaczej byśmy zwariowały. Każdy dzień musi mieć swój rytm: dzieci, szkoła, praca. Oczekiwanie na telefon od męża, kiedy wyjedzie. Przeważnie górnicy są tak nauczeni przez żony, że kiedy wyjadą, dzwonią, że są już na powierzchni.

To we współczesnych realiach, bo są komórki. Ale lata temu było inaczej…

Oczekiwanie w drzwiach, patrzenie z niepokojem przez okno i nasłuchiwanie, czy mąż już idzie, czy nie, bo przecież już pewnie wyjechał.

Kiedy brała Pani ślub, mąż pracował już jako górnik?

Mąż poszedł na kopalnię rok po naszym ślubie. Przepracował 25 lat w KWK „Julian” w Piekarach Śląskich. Wie Pani, ja nie jestem ze Śląska. Pochodzę z Podlaskiego, z Białegostoku.

Co zatem przygnało Panią z tak pięknych, zielonych terenów na Śląsk?

Właśnie mąż. Wiedziałam, że są wypadki na Śląsku, ale z perspektywy Białegostoku nie sądziłam, że tak się to przeżywa i że rodziny górnicze są tak bardzo ze sobą związane. Bo my teraz, jako wdowy i dzieci górników, tworzymy wspaniałą, górniczą rodzinę. Wiem, że rodzinę bez mężów, ale dzielimy się wszystkim – i dobrem, i złem.

Trudny był czas, kiedy zostaliście sami. Część dzieci jeszcze w domu, trzeba było zająć się wszystkim.

Renta rodzinna po mężu była dzielona na te dzieci, które się jeszcze uczyły. Proszę wierzyć, to nie są duże pieniądze. Krążą mity, że wdowy po górnikach otrzymują ogromne kwoty, a to nieprawda. Myślałam, że pieniądze są nieważne, ale gdy zostałam sama, to jako matka musiałam sobie radzić, musiałam wychować dzieci, dać wykształcenie. Ale mężowie przygotowują nas na śmierć, więc stajemy na nogi i jakoś musimy sobie radzić.

Finanse to jedno. Ale trauma po śmierci ojca musiała być ogromna również dla dzieci.

To były wakacje. 1 sierpnia mój najstarszy syn obchodził trzecią rocznicę ślubu. Tego dnia mój mąż zginął. Dziś nie wiemy, czy obchodzić rocznicę ślubu, czy śmierci męża. Kiedy przyszła wiadomość o tragedii, syn powiedział: „Mamo, oni się chyba pomylili”. On też pracował na tej samej kopalni, w oddziale męża.

Każda kolejna tragedia w górnictwie to Pani tragedia, osobisty dramat?

Wiedzieliśmy, że Pniówek i Zofiówka to dwie najbardziej niebezpieczne kopalnie na Śląsku. Przecież znamy się, rozmawiamy ze sobą. W nieodległej przeszłości zdarzały się tam wypadki, ale nikt z nas nie podejrzewał, że kolejne będą na taką skalę, z udziałem tylu osób, jedna kopalnia po drugiej. Dla nas to był straszny cios, nocami dzwoniłyśmy do siebie, nie umiałyśmy się pozbierać. Nie wyobrażam sobie, co się dzieje w rodzinach, które doświadczają tej tragedii. Wdowy ze stowarzyszenia mogą teraz jedynie pomagać i współczuć.

Do czego było wam potrzebne stowarzyszenie?

Powstało, by walczyć o deputat węglowy dla wdów, bo zostałyśmy pominięte w ustawie. Walka trwała dwa lata, ale dostałyśmy pieniądze. Postanowiłyśmy, że nie rozwiążemy stowarzyszenia, lecz będziemy nadal działać.

Mimo że działa Fundacja Rodzin Górniczych.

Jako stowarzyszenie wdów chcemy jeździć do kobiet owdowiałych, rozmawiać z nimi, czasem tylko potrzymać za rękę. Chciałabym, by te wdowy, które teraz straciły mężów, znalazły do nas drogę. To pomaga.

Jak wspieracie się na co dzień?

Spotykamy się, dzwonimy do siebie, jeździmy na wycieczki, szkolenia, wczasy, dzieci jeżdżą na kolonie.

Katowicka Caritas dla wdów górniczych organizowała pielgrzymki do Ziemi Świętej.

Byłam dwa razy. To miejsce leczy rany.

Były chwile kryzysu wiary?

Jestem gorliwą katoliczką, ale kryzysy były. Na początku wyzywałam Pana Boga. Pielgrzymka dała mi ogromnie dużo. Ziemia Święta to jest takie otwarcie na nowo na życie i zawierzenie się Panu Bogu. Zaczyna się inaczej myśleć. Kiedy człowiek zaczyna dociekać, dlaczego go to spotkało, On pozwala zaufać i zrozumieć, że był w tym cel i Jego plan. Może chodziło o to, bym zaczęła wokół siebie robić to dobro, które robię. Żebym pomagała wdowom. Mnie ta pielgrzymka niesamowicie zmotywowała.

Tyle tragedii wokół nas – pandemia, wojna, wypadki w kopalniach. Nie chciała Pani znów wojować z Panem Bogiem?

No właśnie nie. Był taki dzień, który cały przepłakałam. Ale poszłam do kościoła parafialnego, w którym jest kaplica świętej Joanny Beretty-Molli. Gdy byłam u świętej Aśki, przeszło mi. Nie miałam zwątpienia. Powiedziałam sobie, że muszę dalej działać. Bliscy próbowali powiedzieć, że muszę też zadbać o siebie, ale zdecydowałam, że chcę to wszystko robić. Dam radę. Muszę dotrzeć do wszystkich wdów, muszę nieść pomoc. Zwłaszcza tym kobietom, które nie mogą pochować mężów. Wie Pani, że one nie mogą nic zrobić.

Nie mogą nawet walczyć o pieniądze.

Nie mogą, bo ich mężowie uznani są za zaginionych. Dopiero po upływie sześciu miesięcy sąd może wydać decyzję o ich śmierci.

Życzę, żeby się udało do wszystkich tych pań dotrzeć...

Kto lepiej zrozumie wdowę, jeśli nie wdowa? Dlatego chcę do nich iść. Naprawdę jednoczymy się w obliczu śmierci. Byłyśmy z księdzem Łukaszem Stawarzem, nowym dyrektorem Caritas, na Pniówku. Modliłyśmy się o szczęśliwe zakończenie akcji. Potem modliłyśmy się także na Zofiówce, również o potrzebne łaski. Cóż nam zostaje – jedynie modlitwa i wiara. Nic więcej.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.