Koniec epoki Jamału

Jakub Jałowiczor

|

GN 19/2022

publikacja 12.05.2022 00:00

Przez 30 lat Rosja dyktowała Polsce warunki zakupu gazu. Dziś Polska ma kilku innych dostawców.

Koniec epoki Jamału Ruhrgas /Northfoto/REPORTER/east news

Można narzekać na różne nieudolności tego rządu, ale tu jak rzadko kiedy zagraliśmy po mistrzowsku, jeśli chodzi o przewidywanie przyszłości – mówi Tomasz Wróblewski z Warsaw Enterprise Institute. Wstrzymanie przez Rosję dostaw gazu nie będzie bezbolesne, ale Polska jest na tę sytuację przygotowana.

Od Wałęsy do Cimoszewicza

Kontrakt jamalski, jak nazywane są zbiorczo umowy o dostawach rosyjskiego gazu do Polski, miał wygasnąć z końcem 2022 r. Tak wynikało z oświadczenia woli przesłanego Rosjanom przez Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo jeszcze w 2019 r. Dostawy ze Wschodu ustały jednak już w kwietniu. Przyczyną jest konflikt na Ukrainie, w który Polska jest zaangażowana, a bezpośrednim powodem miała być odmowa płacenia za gaz w rublach. W ten sposób kończy się 30-letnia epoka dominacji Rosji na naszym rynku błękitnego paliwa.

Pomysł znalezienia nowego dostawcy gazu pojawił się tuż po upadku komunizmu w Polsce. Wcześniej paliwo płynęło dwoma rurociągami biegnącymi przez Białoruś o łącznej przepustowości wynoszącej niecałe 5 mld m sześc. Krajowe wydobycie przez cały okres III RP wynosiło zwykle 4–5 mld m sześc. (słabsze były lata 1990–1993, gdy spadło poniżej 4 mld, a w 2010 r. wydobyto rekordowe 5,8 mld m sześc.). To wystarczało przez ponad dekadę. Dostawcy byli jednak niestabilni. Rozważano więc budowę nowych połączeń i zakup gazu ziemnego z Norwegii lub nawet Algierii. Ówczesny prezydent Lech Wałęsa ustalił jednak ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Borysem Jelcynem budowę Gazociągu Jamalskiego, biegnącego przez terytorium Polski i dostarczającego paliwo naszemu krajowi oraz państwom zachodniej Europy. W sierpniu 1993 r. rząd Hanny Suchockiej podpisał pierwszą umowę w tej sprawie. Ustalenia od początku były dla Polski pod różnymi względami niekorzystne. Początkowo mieliśmy kupować dwa razy więcej gazu, niż wynosiła konsumpcja w Polsce. Groziło to zniszczeniem krajowego wydobycia, choć własne paliwo było o prawie połowę tańsze od rosyjskiego. Całkowite uzależnienie od jednego dostawcy spowodowałoby z kolei zapewne ogromny wzrost cen. W 1996 r., za rządów Włodzimierza Cimoszewicza, zawarto wieloletni kontrakt z rosyjskim Gazpromem. Ilość zakontraktowanego surowca zmniejszono, ale cały czas była ona większa niż potrzeby. W umowie była też klauzula take or pay, oznaczająca, że Polska musi zapłacić za dostawę, nawet jeśli nie potrzebuje aż tyle gazu. Rurociąg oddano do użytku w 1999 r. Kontrolę nad nim sprawowała spółka EuRoPol Gaz, w której po 48 proc. udziałów miały Gazprom i PGNiG, a pozostałe 4 proc. – firma Aleksandra Gudzowatego, biznesmena, który jeszcze w czasach komunistycznych robił interesy na Wschodzie.

U kupców z Północy

Szukając nowych dostawców, rząd Jerzego Buzka zawarł umowę na stworzenie połączenia gazowego z Norwegią. PGNiG zawarł we wrześniu 2001 r. z Norwegami umowę na dostawy 74 mld m sześc. gazu do Polski w latach 2008–2024. W październiku 2001 r. do władzy w Polsce wrócili postkomuniści, którzy nie ratyfikowali umowy. Rosja znów była górą.

Rząd Kazimierza Marcinkiewicza zaczął kolejne próby likwidacji wschodniego monopolu. Zaczęły się przygotowania do budowy gazoportu w Świnoujściu, za czym optował Piotr Naimski, poseł, a później rządowy pełnomocnik ds. infrastruktury energetycznej. Oprócz tego PGNiG wszedł do konsorcjum budującego połączenia między krajami skandynawskimi. Rury miały być dociągnięte również do Polski. Jednocześnie negocjowano pospiesznie z Gazpromem, bo umowy się kończyły. W 2006 r. rząd podpisał umowę, zgodnie z którą Polska płaciła za błękitne paliwo znacznie więcej niż dawne republiki sowieckie, a także Niemcy czy Wielka Brytania. Kilka lat później rząd z Donaldem Tuskiem na czele był bliski podpisania umowy obowiązującej do 2037 r., lub nawet 2045 r. Zgodził się też na umorzenie długu Gazpromu, wynoszącego 286 mln dol., i zwiększył ilość kupowanego gazu o ponad 2 mld m sześc. rocznie. Interwencja Komisji Europejskiej sprawiła, że umowę zawarto do 2022 r. i nie pojawił się w niej uzgodniony wcześniej zapis, zgodnie z którym Polsce nie byłoby wolno sprzedawać nadwyżki gazu innym krajom. Także KE wymusiła, by operatorem gazociągu został należący do Polski Gaz-System, choć właścicielem pozostał EuRoPol Gaz. W późniejszych latach Polska uzyskała też tzw. rewers, co oznaczało możliwość odkupienia surowca z Niemiec.

Kłopotliwy kontrahent

Inwestycje mające dawać lepszą pozycję w rozmowach z Rosją szły opornie. Ze względu na kryzys gospodarczy Skandynawowie wycofali się w 2009 r. z rozbudowy swoich gazociągów. Z kolei w przypadku terminala do odbioru skroplonego gazu prace nie posuwały się zbytnio do przodu. W latach 2006–2009 nie usunięto niepotrzebnych barier prawnych, co wykazał późniejszy raport Naczelnej Izby Kontroli. Później prace stanęły, bo wykonawca – włosko-francuskie konsorcjum Saipem – wszedł w spór z polską stroną. Przeszkadzały mu m.in. częste kontrole wykonania, które, jak się okazało, były konieczne, bo wykazywały wiele niedociągnięć. Pod koniec prac miano wykryć np. to, że źle zrobiono 80 proc. spawów. Przeciw budowie protestowali też obrońcy środowiska i część miejscowych radnych, ale ich obawy o powstanie szkód ekologicznych i zabicie turystyki nie potwierdziły się. W 2014 r. do aresztu trafił z kolei Stanisław Sz., radca prawny należący do zespołu opiniującego prawnie budowę. ABW zarzuciła mu współpracę z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU.

Ostatecznie obiekt, który miał zacząć pracę w 2013 r., powstał 2 lata później. Zdążyła go otworzyć premier Ewa Kopacz, a pierwszy transport dotarł już za rządów Beaty Szydło. Jeszcze później zakończył się arbitraż z Saipem. Wykonawca domagał się 195 mln zł, roszczenia miała też polska strona. Skończyło się ugodą, zgodnie z którą roszczenia zostały umorzone. Mimo prawnej wojny Saipem znów uzyskał kontrakt od polskiego rządu. Za 280 mln euro miał zbudować polski odcinek Baltic Pipe, czyli gazociągu z Norwegii. Jak tłumaczyły władze, innego wykonawcy po prostu nie było – jedyny realny konkurent, czyli szwajcarski Allseas, nie ma doświadczenia na płytkich wodach. Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że termin będzie dotrzymany – gazociąg ruszy jesienią, a kilka miesięcy później uzyska pełną przepustowość, wynoszącą 10 mld m sześc. rocznie.

Kilka razy taniej

Dziś Polska ma zapełnione magazyny gazu, co powinno dać kilka miesięcy spokoju. Baltic Pipe, terminal LNG i własne wydobycie daje o kilka mld m sześc. gazu więcej niż zużycie wynoszące obecnie ok. 20 mld m sześc. Można więc sprzedawać surowiec np. Czechom, którzy właśnie zainteresowali się takim rozwiązaniem. W maju zaczął pracę gazociąg z Litwy. Budowano go po to, by eksportować tam paliwo. Teraz okazało się, że potrzebny jest przesył w drugą stronę – z gazoportu w Kłajpedzie do Polski. Zaczęły się też prace nad nowym gazoportem. Terminal w Zatoce Gdańskiej ma przyjmować ponad 6 mld m sześc. surowca rocznie. Miał zacząć pracę w 2027 r. lub 2028 r., teraz plany są takie, by ruszył w 2025 r. albo wcześniej. Polska ma dwa kontrakty na skroplony gaz z Katarczykami i 20-letnią umowę z Amerykanami. Paliwa nie brakuje, problemem będzie jego cena. – Nie wyobrażam sobie, żeby ceny nie wzrosły – mówi Tomasz Wróblewski. Jak temu zaradzić? Zdaniem prof. Politechniki Rzeszowskiej Mariusza Ruszela z Instytutu Polityki Energetycznej im. Ignacego Łukasiewicza pomóc może zwiększenie wydobycia w Polsce. – Wydobycie na poziomie 5–6 mld m sześc. rocznie daje już możliwość obniżenia ceny gazu dla odbiorcy – twierdzi ekspert. Państwowy Instytut Geologiczny szacuje polskie wydobywalne zasoby na 143 mld m sześc., z czego 90 mld to złoża eksploatowane. To jednak nie wszystko. – Te dane odnoszą się do zasobów na określonej głębokości. Pytanie, czy wykorzystując nowsze technologie, nie możemy wiercić głębiej. Być może zasoby są większe – zaznacza prof. Ruszel.

Kontrakty gazowe są objęte tajemnicą handlową, więc trudno dokładnie porównać ceny gazu wydobywanego i kupowanego za granicą. Nieoficjalnie wiadomo jednak, że własny surowiec z konwencjonalnych złóż może być nawet 4–5 razy tańszy. Droższy, ale również własny może być gaz łupkowy. 10 lat temu snuto wizję łupkowego eldorado nad Wisłą. Jednak do 2016 r. polscy i zagraniczni inwestorzy, którzy wykonali łącznie 72 próbne odwierty, porzucili plany wydobycia. Polskie łupki leżą głęboko, więc koszt wydobycia to według naukowców z Akademii Górniczo-Hutniczej ok. 400 dol. za 1 tys. m sześc. W spokojnych czasach rynkowa cena gazu jest niższa. W dodatku protesty ekologów sprawiły, że Komisja Europejska przymierzała się do zakazu eksploatacji łupków. Ostatecznie europejskiego zakazu nie ma, ale wprowadziło go kilka krajów, a ta perspektywa płoszy firmy górnicze. Dziś jednak nastroje są inne, a ceny na światowych rynkach wzrosły. Jeśli zmiana okaże się trwała, polskie złoża, szacowane na 190–260 mld m sześc., mogą okazać się atrakcyjne dla inwestorów.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.