Moment wolności

GN 19/2022

publikacja 12.05.2022 00:00

O pomaganiu uchodźcom, ukraińskiej tożsamości i sile czerpanej z uprawiania judo opowiada o. Vitaliy Osmolovskyy SJ, koordynator Jezuickiej Pomocy dla Ukrainy.

Moment wolności archiwum ks. Vitaliya Osmolovskyyego

Magdalena Dobrzyniak: Wybucha wojna, Ojciec przerywa studia w USA i przyjeżdża do Polski, by pomagać uchodźcom. To była trudna decyzja?

O. Vitaliy Osmolovskyy: Od razu miałem wewnętrzne przekonanie, że muszę wyjechać albo do Ukrainy, albo do Polski. Wiedziałem, że jakość moich studiów ucierpi, jeśli zostanę w Stanach. Nie chciałem nadużywać serdeczności i hojności dobroczyńców, którzy fundują stypendia. Przełożeni zaproponowali, bym koordynował misję Jezuicka Pomoc dla Ukrainy. Moje osobiste pragnienia i wola Towarzystwa się spotkały. W naszym zespole jest pięciu jezuitów, mamy też wielu wolontariuszy.

Na jakich podstawach opieracie swoje działania?

Doświadczenie zdobywaliśmy w ramach Jezuickiej Służby Uchodźcom (JRS). Mamy Jezuickie Centrum Społeczne w Warszawie i działamy na bazie tej organizacji. JRS działa w 52 krajach świata, jesteśmy też oficjalnymi przedstawicielami ds. uchodźców przy ONZ. Ten kapitał plus moje osobiste doświadczenie pracy z uchodźcami – w Ukrainie, w Londynie, trochę w Afryce – teraz procentują. Każdy z członków zespołu ma zresztą doświadczenie administracyjne, menedżerskie, liderskie. Szybko się dogadaliśmy. Łączy nas duchowość. To nam bardzo pomaga.

Jakie macie priorytety?

Przede wszystkim skupiamy się na tym, by nasza pomoc była długofalowa. Nie wiemy, ile potrwa wojna, ale jej skutki będą odczuwalne przez długie lata, dlatego chcemy teraz przygotować podstawy na przyszłość dla ludzi, którym pomagamy.

Jak wygląda ta pomoc?

Skupiamy się na trzech wytycznych, czyli pomocy medycznej, pomocy psychologicznej i edukacji. Fundujemy stypendia, szukamy miejsc w szkołach i przedszkolach, pomagamy w organizacji kursów językowych, wspieramy studentów. Przyjmujemy ludzi w Polsce, lokujemy ich w naszych placówkach – w Warszawie, Gdyni, Nowym Sączu, Bytomiu, Gliwicach, Wrocławiu. Pomagamy im w integracji, nie w asymilacji.

Jaka jest różnica?

Do asymilacji dochodzi wtedy, gdy uchodźca staje się np. takim nowym Polakiem, przyjmując zwyczaje, język, kulturę państwa, w którym przebywa. Nam zależy jednak na tym, by uchodźcy zachowali swoją tożsamość, kulturę i tradycje. Na tym polega integracja, że dzielimy się tym, co mamy, i przyjmujemy to, co możemy otrzymać od innych. To forma dialogu, w którym każda ze stron zachowuje swoją tożsamość.

To dotyczy więc tych osób, które nie planują pozostać w Polsce, tylko czekają na uspokojenie sytuacji w Ukrainie i powrót do domu?

Oczywiście. Żyjemy zresztą w świecie kosmopolitycznym, o dużej mobilności, kontaktach wirtualnych. Dobrze jest spotkać się w tym, co różni, a nawet uwiera w kontekstach historycznych, państwowych, kulturowych, po to, by dzielić się tym, co nas boli, i wspierać innych w tym, co ich boli. Taka perspektywa zawsze jest otwarta, nawet gdy jedziemy na tydzień do innego kraju.

Uchodźcy to ludzie, którzy doświadczyli traumy. Sama ucieczka z domu tworzy sytuację trudną do uniesienia.

Początkowo borykaliśmy się z brakiem psychoterapeutów, nieznajomością języków ukraińskiego czy rosyjskiego. Dziś jest to opanowane, pomoc psychologiczna jest dostępna. Wiele na tym polu robi też państwo polskie. To zadziwiający fenomen, bo nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby w ciągu dwóch miesięcy jakieś państwo przyjęło ok. 3 mln uchodźców i żeby każdy z nich mieszkał w domach prywatnych, wynajmowanych mieszkaniach, we wspólnotach czy stowarzyszeniach religijnych lub pozarządowych. Zwykle uchodźcy są umieszczani w obozach. To zupełnie nowa jakość. Gdy przyjeżdżają do Polski nasi darczyńcy czy przedstawiciele Kurii Generalnej, pytają: „Gdzie są uchodźcy?”. Odpowiadam im: „Wszędzie!”.

Uchodźcy mają swoje potrzeby, co człowiek, to historia. Czego oni właściwie oczekują od ludzi, którzy udzielili im schronienia, wśród których dzisiaj żyją?

Potrzeb jest wiele, mogę raczej mówić o ich odczuciach. To przede wszystkim duży wstyd i skrępowanie, bo są tutaj nie z własnej woli. Obawiają się, że swoją obecnością mogą kogoś urazić, że przeszkadzają w normalnym życiu. Mają duże wyrzuty sumienia z tego powodu. Kiedy gościmy ludzi w naszych parafiach, ich pierwsze pytanie brzmi: „Co możemy dla was zrobić?”. Niedawno przyjmowaliśmy trzy panie. Jedna z nich dotarła z Mariupola, trzy tygodnie siedziała tam w schronie z dzieckiem, które później było reanimowane, otarło się o śmierć. Gdy przywiozłem je do Warszawy, zapytały, co mogą dla nas zrobić. Przekonywałem, że nic, że mają sobie odpocząć. Ale upierały się, żeby przynajmniej podłogi umyć. To jest też kontekst kulturowy, wschodnioeuropejski. Wiele czasu spędziłem w różnych państwach i na różnych kontynentach i wszędzie się z tym spotykałem, że ludzie z Europy Wschodniej pytają: „Co mogę dla ciebie zrobić?”. Nie mają oczekiwań, bo to, czego potrzebują, już otrzymali: człowieczeństwo, ciepło, mieszkanie, wyżywienie, poczucie bezpieczeństwa.

Porzucenie dotychczasowego życia może wiązać się z utratą tożsamości. Jak sobie z tym radzą?

Człowiek, który przyjeżdża ze wschodniej Ukrainy i ma za sobą bombardowania, przeżywa to inaczej niż ktoś, kto wyjechał z zachodniej Ukrainy i nie doświadczył takiej traumy. Nie chodzi o porównywanie, kto jest bardziej pokrzywdzony, a kto mniej, ale myślę, że do tej pory większość ludzi wciąż jest w szoku. Jeszcze nie zadają sobie pytań o przyszłość, bo nie ma na nie odpowiedzi. Są w stanie oczekiwania. Ten szok wciąż działa. Refleksja zacznie się, gdy wojna się skończy i trzeba będzie tworzyć nowe państwo, nową kulturę, nową tradycję. Podobnie było w Polsce w latach 90., kiedy kształtowała się nowa niezależność. Nas to jeszcze czeka.

Ojciec definiuje się jako Ukrainiec czy Polak?

Moja rodzina pochodzi z Żytomierza, miasta, które miało rozbudowaną polskość i kulturę Polski przedwojennej. Niewiele z tego zostało, ale te ślady wciąż są widoczne. Ta kultura przedwojennej Polski pielęgnowana jest w wielu rodzinach, w mojej do tej pory również była. Kiedy jednak pierwszy raz przyjechałem do Polski w 1987 roku, nie byłem przyjmowany jako rodak, ale jako ruski. Tak było, gdy w Warszawie studiowałem nauki polityczne. Bardzo często słyszałem „rusek”. Nie było pojęcia Ukrainy. Zresztą Ukraina nie była państwem jednolitym. W mojej pracy pt. „Ukraina między Rosją a Zachodem” wyodrębniłem trzy części tego kraju: prorosyjską, zachodnią i centralną, gdzie mieszkają „sami swoi”. Ja pochodzę z tych „samych swoich”. Teraz „Ukrainiec” brzmi dobrze, honorowo – to dzieje się od 8–10 lat – ale wcześniej było z tym różnie. Mam polskie pochodzenie i od strony mamy, i od strony taty, jedna z moich prababć była Romką, więc czuję wielokulturowość mojego dziedzictwa. Nie chcę ograniczać się do jednej przynależności. Jestem Europejczykiem.

Wojna wzmacnia tożsamość Ukraińców?

To się dzieje. Świadczy o tym choćby taki drobny znak, że wiele osób rosyjskojęzycznych zaczyna płynnie mówić po ukraińsku. To są przedstawiciele świata kultury, show-biznesu, filmu. To znak, którym chcą zamanifestować swoją przynależność. Przez takie drastyczne okoliczności jak wojna ukraińska tożsamość jest coraz silniejsza. Wierzę, że to będzie działało w przyszłości.

Warto walczyć o to do ostatniej kropli krwi? Rosjanie są bezwzględni w stosunku do Ukraińców.

Przykłady tej bezwzględności przynosi historia, chociażby Wielki Głód, w którym chodziło o to, by zniszczyć naród, temu też służyły później prześladowania i zsyłki. Zadawałem sobie kiedyś pytania o sens polskich powstań. Po co były te zrywy, źle zorganizowane, nieprzygotowane praktycznie, przeciwko profesjonalnemu wojsku? Nie widziałem w tym sensu, ale później zrozumiałem, że moment walki był dla powstańców momentem wolności, kiedy naprawdę ci ludzie żyli, odczuwali swoją przynależność i wiedzieli, w imię czego i dla kogo walczą. Taka walka toczy się dziś w Ukrainie. Jesteśmy dobrze przygotowani, bo mamy dobrych przywódców, silne pragnienie obrony. Jednego nam tylko brakuje: broni.

Jaka jest perspektywa zakończenia tej wojny?

Nikt nie ma nadziei na szybkie zakończenie. Takie myślenie jest naiwne. Są dwa scenariusze. Pierwszy zakłada, że dzięki pomocy Zachodu Rosja nie wytrzyma ekonomicznie, ale rodzi się pytanie o to, kto wtedy poniesie odpowiedzialność za wojnę. Putin? Rząd? Społeczeństwo? Raczej nikt nie będzie jechał do Rosji, by tę odpowiedzialność egzekwować. Druga możliwość jest taka, że Ukraina wygra tę wojnę, w co mocno wierzę. Wtedy jest szansa na to, że ci, którzy odpowiadają za egzekucję narodu ukraińskiego, zostaną ukarani.

Ma Ojciec przyjaciół wśród Rosjan?

Mam nawet rodzinę, ale już od miesiąca nie utrzymujemy kontaktu. Mam przyjaciół w Moskwie i w Petersburgu. 95 proc. z nich skontaktowało się ze mną po wybuchu wojny. Przepraszali, przesyłają znaki solidarności i wsparcia, pomoc dla uchodźców. Nie mogą o tym mówić, ale przeżywają to mocno. Jest im wstyd, ale czują, że nic nie mogą w tej sytuacji zrobić. Jedna osoba zachowała całkowitą neutralność, bo się boi. Są też tacy, którzy nie chcą o tym mówić, nie wychodzą poza ogólniki. Tymczasem, gdy jest wojna, sprawy są czarno-białe i trzeba to wprost nazywać. To nie jest konkurs piękności, gdzie większość mówi, że jest za „pokojem na całym świecie”.

Wyobraża sobie Ojciec w przyszłości harmonijne współistnienie Ukrainy i Rosji?

Teoretycznie tak. Pamiętamy wojnę gruzińsko-rosyjską w 2008 roku. Dziś te narody jakoś ze sobą współpracują. Ale w praktyce wydaje mi się to niemożliwe. Wszystko, co rosyjskie, budzi dziś w ludziach wstręt. Im dłużej będzie trwała wojna, tym gorzej dla Rosjan. Będą oni odpowiadać za działania swoich przywódców, za dokonywane przez anonimowych żołnierzy zbrodnie, ale też za swoje milczenie. Będą musieli się z tym pogodzić.

Od wybuchu wojny życie Ojca zmieniło się diametralnie. Gdzie szuka Ojciec nadziei pomiędzy kolejnymi telefonami, spotkaniami z ludźmi, oglądanymi codziennie krzywdami?

W pierwszym tygodniu wojny spałem 2–3 godziny na dobę, czasami w ogóle. Nie wiem, skąd brałem wtedy siły. W kryzysowych sytuacjach nauczyłem się wyłączać emocje i działać racjonalnie. Upust uczuciom daję tylko wtedy, gdy mam na to przestrzeń i spokój. Wtedy mogę sobie popłakać. Pociechę czerpię z małych życiowych radości. Bardzo mi pomaga duchowość jezuicka, która uczy, że jeżeli kiedyś doświadczyłem pocieszenia, to wiem, że ono później również przyjdzie. Teraz idę przez pustynię, która jest bardzo trudna, ale chcę zachować swoje człowieczeństwo dla osób, z którymi pracuję. Na razie mi się to udaje. Pomaga mi w tym dyscyplina sportu, którą uprawiam zawodowo, czyli judo. Gdy wybuchła wojna, przygotowywałem się do mistrzostw USA. Mam tytuł wicemistrza i liczyłem na to, że tym razem uda mi się zdobyć tytuł mistrzowski. W czasie walk doświadczam wielu kontuzji, np. zniszczenia stawów palców czy złamań i wybicia. Z bólem trzeba jednak iść dalej i dalej walczyć. Trzeba przetrzymać to, co się dzieje teraz.•

Vitaliy Osmolovskyy SJ

ma 41 lat, pochodzi z Żytomierza. Wykładał na uniwersytecie we Lwowie. obecnie jest koordynatorem pomocy jezuitów uchodźcom w Polsce i Ukrainie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.