Trzymam się dobrej podłogi

GN 19/2022

publikacja 12.05.2022 00:00

O ucieczce kostusze spod kosy i pisaniu w czasach zarazy opowiada Muniek Staszczyk.

Trzymam się dobrej podłogi Jacek Poremba

Szymon Babuchowski: Sześć lat czekaliśmy na nową płytę T.Love. W życiu zespołu to sporo. A w życiu Muńka Staszczyka?

Muniek Staszczyk: Zarówno w moim życiu prywatnym, jak i w dziejach całego świata wydarzyło się przez ten czas bardzo dużo. W 2017 r. zawiesiłem zespół, potem miałem kłopoty zdrowotne. Z Bożą i lekarską pomocą uciekłem kostusze spod kosy, bo miałem wylew krwotoczny, ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Jeszcze przed chorobą nagrywałem płytę solową „Syn miasta”, którą kończyłem już właściwie w szpitalu, podobnie jak biografię „King!”, duży wywiad Rafała Księżyka ze mną. Można więc powiedzieć, że było pracowicie. W tym czasie dochodziłem do siebie fizycznie, dziękując Bogu i ludziom. Była radocha jak u uzdrowionego paralityka w Biblii. Zmartwychwstałem – a potem walnęła pandemia, która wszystkich nas wbiła w ziemię.

Jak sobie z tym poradziłeś?

Najlepszym lekarstwem na trudne sytuacje są zawsze praca i sport. Sportu nie mogłem uprawiać, więc po prostu zwołałem stary skład T.Love. Kiedy przyszła zaraza, pomyślałem, że za dwa lata zespół będzie miał czterdziestkę. Spotkaliśmy się z Jankiem Benedkiem, z którym pisałem piosenki w czasach płyty „King!”, ale też później, gdy już nie grał w T.Love. Janek podrzucił mi pięć nowych pomysłów, a ja zwierzyłem się, że myślę, czy by nie wskrzesić zespołu. On najpierw podszedł do tego z rezerwą, ale potem to kupił. Więc spotkaliśmy się całą ekipą przy stole w moim ogrodzie, pogadaliśmy sobie. Puściłem dwa czy trzy kawałki, które zrobiliśmy z Jankiem jako demo, i powiedziałem chłopakom, że chciałbym tak jak trzydzieści lat temu cieszyć się z nimi tym, że mamy energię, że żyjemy.

Chyba niełatwo cieszyć się w takim czasie?

Dla mnie ten czas okazał się w pewnym sensie zbawienny, podobnie jak wcześniejsza choroba, która okazała się poważnym przełomem w moim życiu. Myślę, że takie sytuacje graniczne uczą nas dystansu do pewnych rzeczy. Wcześniej nigdy nie byłem w szpitalu, a kiedy tam trafiłem, to było już grubo. Widziałem dużo cierpienia. To uczy empatii, kiedy widzisz np. ludzi młodszych od ciebie jeżdżących na wózkach. Zawsze miałem dystans do kariery, do takich rzeczy jak rock’n’roll czy sam T.Love, ale ta sytuacja naprawdę mnie zmieniła. Głupio to zabrzmi, bo przecież nikomu nie życzę żadnej choroby, ale tak wyluzowany i tak zdystansowany, jak jestem w tej chwili, nie byłem chyba nigdy. Wiadomo, że każdej nowej płycie towarzyszą emocje, ale mam świadomość, że w skali makro to naprawdę niewiele znaczy. Trzeba po prostu – jak to mówił Wojtek Młynarski – „robić swoje”. A co ja mogę robić? Najlepiej zawsze wychodziło mi granie rock’n’rolla. Dlatego wzięliśmy się do pracy. Płyta „Hau! Hau!”, która teraz się urodziła, jest taką pocztówką z tych właśnie lat. Ale nie jest dołująca.

Płyta brzmi bardzo nowocześnie. To nieczęste, że zespołowi o ustalonej renomie chce się szukać świeżych brzmień.

Bardzo długo trwała dyskusja – głównie z Jankiem Benedkiem, z którym pisałem piosenki – jaki kształt ma mieć ten album. Staraliśmy się znaleźć balans między naszym stylem: rockiem, postpunkiem, rock’n’­rollem – a współczesnymi brzmieniami. Oczywiście, moglibyśmy zrobić dziesięć kawałków w stylu „Kinga” – gitarowych, czadowych, bo przecież mamy w zespole dwóch świetnych gitarzystów. Ale minęło trzydzieści lat, więc chcieliśmy dać też ludziom coś nowego. Wiedzieliśmy już, że pierwszym singlem będzie „Pochodnia”, dlatego szukaliśmy damskiego głosu wśród nowych wokalistek. Wybór padł na Kasię Sienkiewicz z Kwiatu Jabłoni. W pierwszych recenzjach płyty czytałem, że na początku zaskakuje na niej ilość klawiszowych brzmień, ale stopniowo odkrywa się ten album. To chyba dobrze – sam lubię takie płyty, które okazują się ciekawsze po kilku przesłuchaniach. Zresztą T.Love nigdy nie był zespołem, który zasklepiał się w jednym gatunku.

Zadedykowałeś płytę tacie, któremu poświęciłeś też utwór „Tomek”. Mieliście dobrą relację?

Miałem to szczęście, że rodzice dali mi przestrzeń do działania. Wychowałem się w Rakowie, starej robotniczej dzielnicy Częstochowy. Mama pracowała w sklepie spożywczym, trzymała dom, a tata przekazał mi sporo wiedzy, wpoił miłość do książek. Na początku były to książki przygodowe: Jack London, Karol May. Chodziliśmy razem do kina na filmy dla młodzieży. Pamiętam też różne wycieczki organizowane przez jego hutę: brać robotnicza, wesoły autobus, chłopaki polewali kielichy. Tata grzecznie jednego dla towarzystwa wypił, ale głównie zajmował się mną. Był lubiany wśród tych chłopaków, choć różnił się od nich. Ostatni rok życia spędził w domu opieki w Wiązownej pod Warszawą. Odwiedzałem go prawie codziennie. Mówił: „Zygmusiu, byleby tylko nie cierpieć”. Przeżył covid, ale choroba mocno go przeczochrała. Miał demencję, był słabiutki. Tę piosenkę zaczynałem pisać, kiedy jeszcze żył. Ostatniego dnia rano ćwiczył z rehabilitantem, a po obiedzie powiedział: „Dosyć już tego leżenia”. Wypił herbatę, którą kochał, i po prostu zasnął. Wysiadło krążenie. Odszedł w pełnym spokoju, godnie i pogodnie. Miał 86 lat. Teraz ta strata wraca do mnie, jakby z opóźnieniem.

Sporo jest na tym albumie o śmierci, przemijaniu. Czy symboliczne „Trzy czwarte” życia, o których śpiewasz, skłania do takich przemyśleń?

Już wcześniej starałem się – może nie w takim stopniu jak teraz – zmierzyć się z tematem śmierci. Byłbym chyba skończonym idiotą, gdybym nie zastanawiał się nad najważniejszymi tematami, które w kulturze istnieją od tysięcy lat. Gdy zacząłem pisać teksty na tę płytę, rozpoczęła się pandemia, która dotknęła wielu moich znajomych. Wiedziałem, że trzeba o tym napisać – nie rozczulając się ani nie kozacząc. Stąd „Ponura żniwiarka”, w której mierzę się z danse macabre w czasie, kiedy śmierć jest za oknami, puka do nas. Bo śmierć jest demokratyczna, dotyczy każdego z nas. Ale z pewnością większą jej świadomość zyskujesz, kiedy się o nią otrzesz. Mnie znaleźli w hotelu, leżącego od trzynastu godzin. Niewierzący powie: interwencja lekarska. Ja jestem wierzący, więc mówię: Bóg. I mimo tego ciężkiego czasu jestem chyba w najszczęśliwszym momencie swojego życia. Jest zespół, jest płyta, nad którą ciężko pracowaliśmy. T.Love ma 40 lat – a ja mogę wejść na scenę, mogę zaśpiewać, mogę z tobą rozmawiać. No stary, grzechem byłoby się nie cieszyć.

Nawet kiedy wokół pandemia albo wojna?

Każdy to wie, że dokoła jest strasznie. Nie było za naszego życia takiej sytuacji, w jakiej dziś jesteśmy. Na pewno trzeba się trzymać nadziei i dobrej podłogi. Ja się trzymam Boga. Bo co mi zostało? I jestem naprawdę pogodnym człowiekiem. Wiadomo, że ludzie krytykują, hejtują nawet: bzykał, pił, narkotyki brał, a teraz taki dewot. Ale skoro jestem osobą publiczną, to jak mnie ktoś pyta, to będę świadczył, nie wyprę się tego. Miałem już taki kryzys, kiedy stwierdziłem: nie będę łaził po spotkaniach, nie będę świadczył, bo to jakaś hipokryzja. Ciągle spowiadam się z tych samych grzechów, a chodzę i gadam o Bogu. I taki mądry mój kumpel, dominikanin, mówi: trzeba świadczyć, bo twoje świadectwo więcej znaczy, niż gdyby powiedział to jakiś ksiądz. Więc postanowiłem, że będę świadczył, gdy będzie ku temu jakaś okazja, np. teraz, kiedy wydaliśmy płytę i jest dużo wywiadów. Ta moja droga nawrócenia trwa już 22 lata i będzie trwać do końca życia, ale teraz czuję się wzmocniony i mniej się wstydzę.

Widzisz, że Twoja wiara się zmienia, dojrzewa?

Oj, bracie, to sinusoida! Są ogromne momenty wątpienia, bo grzech nas fascynuje, pociąga. Jesteśmy ludźmi, słabiakami. Od 22 lat spowiadam się z tego samego i czasami mówię sobie, że to bez sensu, ale moi kumple duchowni twierdzą, że pojednanie to jest zawsze krok do przodu. Na pewno dużo się zmieniło, kiedy odkryłem relację z Matką Boską. Chociaż pochodzę z Częstochowy, to kiedyś się z Niej śmiałem. Jezus – OK, to jest gość, ale Matka Boska? Ta nastoletnia Żydówka? Jakieś niepokalane poczęcie? Musiałem pojechać do Medziugoria – właściwie Duch Święty mnie tam posłał – żebym mógł zrozumieć, że Różaniec to jest pomoc na wszystkie zwątpienia.

Czym dziś jest dla Ciebie wiara?

Przychodzą mi do głowy słowa piosenki „Bóg”: „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym”. I mówię sobie: stary, może pisałeś to w jakiejś mniejszej świadomości, może byłeś wtedy bardzo daleko od Boga, ale tak serio, to właśnie jest istota relacji. Bo wiara to jest relacja. Powiedz to wszystko w modlitwie: przy krzyżu, w samochodzie, gdziekolwiek – jak do najlepszego kumpla, przyjaciela. Ktoś mnie kiedyś zapytał: czy ty się kiedyś zawiodłeś na Maryi albo na Chrystusie? A ja mówię: no nie. Nie wyobrażam sobie dzisiaj życia bez sakramentów. Kiedy wyszedłem z wylewu, to pierwsze kroki skierowałem do mojego kościoła saletyńskiego we Włochach. Wcześniej, w szpitalu, kiedy już wiedziałem, że będę żył, prosiłem: „Panie Boże, naucz mnie dziękować, bo ja w ogóle tego nie umiem”. Tak samo jak nie umiem żałować za grzechy. Niby mówię, że żałuję, ale przecież fajny jest ten grzech, pociąga mnie. Więc mówię: „Naucz mnie żałować. Naucz mnie w ogóle kochać, Jezu, bo mówię że Ciebie kocham, a przecież nie wiem, czy Cię kocham. Naucz mnie, żebym to czuł”. I powoli, powoli On mnie tego uczy. Jeszcze nie jest perfekt, ale zacząłem świadomie dziękować. Więc to jest chyba ten progres.•

Muniek Staszczyk

lider, wokalista i autor tekstów zespołu T.Love.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.