Drzwi wąsko otwarte

Jacek Dziedzina

|

GN 17/2022

publikacja 28.04.2022 00:00

Droga Ukrainy do członkostwa w UE wcale nie musi być krótsza, niż standard przewiduje. Nie ma zresztą pewności, czy będzie jeszcze do czego wstępować.

Drzwi wąsko otwarte istockphoto

W pytaniach o perspektywę członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej zawarty jest pewien potrójny optymizm. Po pierwsze – że Ukraina jednak da radę, że wygra wojnę z Rosją. Po drugie – że w samej Unii na pewno wszyscy w równym stopniu są zainteresowani członkostwem Ukrainy. Po trzecie – że Unia w kształcie, który znamy, będzie w ogóle jeszcze istniała.

Nie wszystko optymizm

Co do pierwszego – chcemy mieć nadzieję, że to scenariusz jak najbardziej możliwy. Nawet jeśli dostawy broni z Zachodu są spóźnione nie tylko o parę tygodni, ale o wiele lat. Co do drugiego – sprzeciw części państw UE wobec członkostwa Ukrainy w dużym stopniu pokrywa się z opieszałością w dostawie uzbrojenia oraz z prorosyjską polityką przez ostatnie lata. Co do trzeciego – choć nikt rozsądny nie chciałby rozpadu UE, coraz trudniej sobie dziś wyobrazić, że jest ona w stanie przetrwać w obecnym kształcie. A na pewno nie do zaakceptowania jest to, by kierunek integracji w dalszym ciągu wytyczały takie kraje jak Niemcy, które łamiąc zasady solidarności energetycznej i polityki bezpieczeństwa, bezpośrednio i w największym stopniu odpowiadają za ułatwienie Putinowi przygotowania gruntu pod trwającą wojnę. Choć o przewodnictwie w UE decyduje siła gospodarcza, a nie walory moralne, nie ma powodów, by zostawiać ten temat bez żadnej wewnątrzunijnej dyskusji. Skoro prasa niemiecka generalnie nie ma wątpliwości, że Niemcy „dały ciała” w polityce wobec Rosji, to tym bardziej środowiska opiniotwórcze pozostałych krajów nie powinny przejść nad tym do porządku dziennego.

To nie są wątki poboczne w temacie aspiracji unijnych Ukrainy. Jeśli chcemy na poważnie myśleć o drodze Ukraińców do integracji z zachodnią Europą, trzeba mieć przed oczami cały kontekst, w jakim ten proces ma się odbywać. Nie mówiąc o problemach wewnętrznych samej Ukrainy, która nie dość, że będzie musiała najpierw – oby z pomocą Zachodu – odbudować swój kraj, to dodatkowo stanie przed koniecznością odpowiedzi na trudne, ale istotne pytanie: czy na pewno jest gotowa zerwać z oligarchicznym, przeżartym korupcją systemem, który dławił jej rozwój i nie pozwalał wejść na drogę realnych reform.

Przyspieszenie z hamulcem

„Dziś zrobiliśmy pierwszy krok do członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej” – te słowa wypowiedziała parę tygodni temu w Kijowie przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, wręczając prezydentowi Ukrainy Wołodymyrowi Zełenskiemu dokumenty niezbędne do nadania Ukrainie statusu państwa kandydującego do UE. To zwykły kwestionariusz, w którym kraj aspirujący do statusu kandydata musi odpowiedzieć na standardowe pytania. Szefowa KE podkreśliła wtedy, że „ta procedura zazwyczaj zajmuje lata, ale w związku z wyjątkowymi okolicznościami, z rosyjską agresją na Ukrainę, zobowiązaliśmy się do tego, że przeprowadzimy ją w kilka tygodni”.

Zełenski zadeklarował, że strona ukraińska wypełni ankietę w ciągu najbliższych dni. Słowa dotrzymał, bo po 10 dniach przekazał wypełniony kwestionariusz szefowi delegatury UE na Ukrainie. Co teraz? Od strony formalnej sprawa wydaje się jasna: w czerwcu Komisja Europejska najprawdopodobniej wyda pozytywną opinię w sprawie nadania Ukrainie statusu kraju kandydującego do UE. Ale na tym etapie „przyspieszona” procedura może zacząć powoli hamować. Chociaż może się jeszcze zdarzyć, że cała Rada Europejska jednomyślnie nada Ukrainie status kandydata – byłby to na pewno ważny symboliczny gest wsparcia dla kraju walczącego o życie. Ale nadanie statusu kandydata jeszcze niczego nie przesądza i może być całkiem wygodnym posunięciem także dla tych państw, które wcale nie będą popierać członkostwa Ukrainy w UE, a na pewno nie poprą przyspieszenia całej procedury.

Inne drogi

Gdy zaczynałem pisać ten tekst, nie znałem jeszcze najnowszej wypowiedzi szefa austriackiej dyplomacji. Alexander Schallenberg w minionym tygodniu nie pozostawił wątpliwości, jak zachowa się Austria: zdaniem ministra Ukraina w ogóle nie powinna zostać członkiem Unii Europejskiej. Schallenberg przyznał, że jest zwolennikiem „innej drogi [dla Ukrainy] niż pełne członkostwo”. Jakiej konkretnie innej drogi? Austriacki minister mówił o modelach zastępczych, takich jak umowy partnerskie czy nawet włączenie do Europejskiego Obszaru Gospodarczego.

Austria nie będzie osamotniona w swoim sprzeciwie. Jeszcze w marcu, a więc już w czasie trwającej krwawej napaści Rosji na Ukrainę, prezydent Zełenski na Twitterze napisał, że członkostwo jego kraju w UE popiera m.in. Holandia. Informację tę niemal natychmiast zdementował premier Mark Rutte. „Rozumiem, że Ukraina ma takie życzenie, ale to długofalowy proces, który może potrwać nawet dziesięciolecia”– mówił do pytających go o to dziennikarzy. Dodał coś, o czym wspomnieliśmy już wyżej: że jego kraj może poprzeć status kraju kandydującego dla Ukrainy, ale że nie obiecywał wsparcia dla realnego członkostwa.

Kluczowa będzie oczywiście postawa Niemiec, choć, jak już mówiliśmy, ich pozycja w UE została poważnie zachwiana i pewnie jeszcze bardziej ucierpi, gdy na jaw zaczną wychodzić kolejne szczegóły z radosnej współpracy niemiecko-rosyjskiej. Ale mimo wszystko głos z Berlina ciągle jest jeszcze równoznaczny z wyrokiem: jeszcze w marcu kanclerz Olaf Scholz powiedział jednoznacznie, że jest przeciwny szybkiemu przystąpieniu Ukrainy do UE. Z pewnością Niemcy – poza Austrią i Holandią – mogą liczyć na podobne stanowisko Hiszpanii czy Belgii. Trudna do przewidzenia może być postawa Francji: Emmanuel Macron podczas marcowego szczytu UE w Wersalu wprawdzie odrzucił możliwość przyspieszenia procesu akcesji dla Ukrainy („nie sądzę”, powiedział), ale jednocześnie dodał, że „zamknięcie drzwi też byłoby niesprawiedliwe”.

Bez łaski

Wołodymyr Zełenski nie jest oderwany od rzeczywistości. Zdaje sobie sprawę, że jego kraj, nawet gdyby nie musiał teraz walczyć o życie, i tak nie byłby przygotowany do członkostwa w Unii. Choć od 2017 roku Ukraina ma podpisaną umowę stowarzyszeniową, dzięki której uzyskała dostęp do unijnego rynku i mogła też zacząć wdrażać unijne regulacje u siebie, dla wszystkich było jasne, że nierozwiązane zostały gigantyczne problemy tego kraju z korupcją, którą podtrzymuje oligarchiczny system. Tyle tylko, że mówimy tu ciągle o poziomie regulacji, wymagań i procedur akcesyjnych, które może i są adekwatne w czasach pokoju, ale które wydają się niewystarczające w czasie tego, czego jesteśmy świadkami. A trwająca wojna zmienia – czy też powinna zmieniać – niemal wszystko. Sami Ukraińcy swoją walką udowadniają Europie nie tylko to, że „zasługują” na łaskawe przyjęcie do zachodnich struktur, ale i że bez perspektywy obecności Ukrainy w Unii ona sama może praktycznie już dzisiaj dokonać samorozwiązania. Bo Ukraińcy płacą najwyższą cenę właśnie za zachodnie aspiracje. A po drugie – bo to krótkowzroczność wielu unijnych stolic, które prowadziły beztroskie życie niemal na usługach Kremla (a na pewno w doskonałej symbiozie), jest winna temu, że do tej wojny w ogóle doszło. Przy takim podejściu przyjęcie Ukrainy do UE nie byłoby żadnym aktem łaski, ale raczej skromną rekompensatą, minimalnym zadośćuczynieniem za sprowadzenie nieszczęścia na ten kraj.

Nowa siła

Ten tok myślenia nie znajduje jednak poparcia większości w UE. Jest to wypadkowa wielu czynników – jedni tak naprawdę ciągle liczą na powrót do dawnej współpracy z Rosją, inni niekoniecznie doceniają doniosłość walki, jaką toczą Ukraińcy, jeszcze inni chcą po prostu trzymać się procedur, by mieć pewność, że kraj wstępujący spełnia chociaż minimalne warunki członkostwa. Do tego jednak dochodzi niewypowiedziana wprost, ale wisząca w powietrzu obawa najsilniejszych graczy w UE – Niemiec i Francji – o utratę obecnych wpływów na dalsze kierunki integracji. Mówiąc wprost: obawa o utratę władzy w Unii. Członkostwo Ukrainy wzmacniałoby potencjalnie przede wszystkim pozycję Polski, ale też całego regionu Europy Środkowej. Nie bez powodu za przyznaniem Ukrainie jak najszybciej perspektywy członkostwa opowiedziało się osiem państw naszego regionu (w liście otwartym zrobili to prezydenci Polski, Czech, Słowacji, Słowenii, Litwy, Łotwy, Estonii i Bułgarii). Po drugie, w tej niepożądanej przez Berlin walce o wpływy w UE chodziłoby również o nowe zdefiniowanie tego, czym Unia ma być. Czy nadal tylko grą interesów (bo coraz rzadziej wspólnotą), czy właśnie wspólnotą, opartą na czymś więcej niż budżet, fundusze i słabnąca solidarność (żeby wspomnieć tylko o zwlekaniu z wypłatą pomocy dla Polski, która przyjęła najwięcej uchodźców). I tutaj partnerstwo z Ukrainą bardzo wzmacniałoby naszą pozycję. Bo Ukraina właśnie udowadnia, że jest alternatywa dla biurokratyczno-technokratycznej „wspólnoty wartości”. Tyle tylko – żeby nie zrobiło nam się zbyt „mocarstwowo” – to Niemcy ciągle jednak są największą gospodarką i siłą polityczną w UE. A po drugie – nie można wykluczyć i takiego scenariusza, że po wstąpieniu Ukrainy do Unii zawiązałaby ona ścisły sojusz… z Berlinem i Paryżem, a nie z Warszawą. Trzeba brać pod uwagę, że droga do członkostwa Ukrainy w UE nie tylko może być bardzo długa, ale też że niekoniecznie jej efekt musi odpowiadać w pełni naszym wyobrażeniom.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.