Silniejsze niż śmierć

GN 17/2022

publikacja 28.04.2022 00:00

O posłudze w Krasiłowie na Ukrainie, czasie wyjątkowym i kojeniu bólu mówi siostra Małgorzata Stankiewicz.

Siostra Małgorzata Stankiewicz ze Zgromadzenia Sióstr Kapucynek NSJ.  Muzykolog i logopeda. Obecnie posługuje w Krasiłowie na Ukrainie. Siostra Małgorzata Stankiewicz ze Zgromadzenia Sióstr Kapucynek NSJ. Muzykolog i logopeda. Obecnie posługuje w Krasiłowie na Ukrainie.
archiwum zgromadzenia sióstr kapucynek NSJ

Barbara Gruszka-Zych: Przyszła wiosna, bociany wracają na zieloną Ukrainę, a tu nie ma domów, przy których uwiły gniazda.

S. Małgorzata Stankiewicz: Przyroda pokazuje, że życie jest silniejsze niż śmierć. Ptaki nie zapominają o swoich gniazdach i wracają, choć, jak mówią starsi ludzie, tam, gdzie ktoś kogoś zabija, ptaki już nie śpiewają. I coś w tym jest. Drzewa mają już liście i ptaki znajdują w nich miejsce do życia. Nie ma innej możliwości, bo śmierć już raz na zawsze została pokonana.

Wielu by stąd wyjechało, a Siostra uważa swoją posługę w Krasiłowie za dar.

Niektórzy się temu dziwią, ale dla mnie i dwóch sióstr to łaska, że możemy codziennie przyjmować uciekających, przerażonych, zmęczonych, którzy nie mają nic poza tym, co na sobie. Nie mamy wątpliwości, że rozeznałyśmy właściwie, by tu zostać. Staramy się być świadkami tego, co głosimy na co dzień. Pragniemy, by było widać, że miłość Boga do człowieka nie jest tylko słowem, ale jeśli jest prawdziwa – staje się życiem. Kiedy widzę przybyszów, którzy mówią, że nie mają domu, że stracili wszystko, to serce mi się kroi. Często są to już starsi ludzie, więc od czego i gdzie mają teraz zaczynać na nowo? Dla mnie to zaszczyt, że mogę z nimi być, dawać im nadzieję, podtrzymywać na duchu, modlić się i choć trochę koić ich ból. Nie ma dnia, byśmy nie słyszały, jakie to dla nich ważne.

Ale przecież, tak jak uciekinierzy, musi Siostra odczuwać strach i ból.

Wojna powoduje, że pojawiają się w nas uczucia, które w normalnych warunkach nie mają takiej siły. Czasami czuję strach nie tylko o siebie, ale też o innych. Wyobraźnia działa, syreny alarmów robią swoje. Najgorsze były pierwsze dni, gdy jeszcze nikt nie wiedział, jak to będzie. Pamiętam, że zgodnie z zaleceniami spaliśmy wtedy w ubraniach i na każdy odgłos alarmu zbiegaliśmy z podręcznym plecaczkiem do schronu. Po czterech pierwszych nocach byliśmy bardzo zmęczeni. Później już było inaczej, bo mieszkamy w miejscu, gdzie nic za oknem nie wybucha. Strach i ból nieustannie dzielę też z tymi, którzy mają swoich bliskich na froncie i właściwie nie żyją, ale wegetują, pozostając w ciągłym lęku o nich.

Wielu przeżywa rozdzielenie z emigrującymi bliskimi.

Bardzo mnie wzruszyło, kiedy po Mszy św. przyszła się z nami pożegnać jedna z mam, która razem z synem wyjeżdżała do Polski. Zostawiła tutaj męża. To są dramaty rozdzielanych rodzin. Naprawdę nikt z nich tego nie chce, ale robią to ze względu na dobro swoich dzieci.

Każdy człowiek to historia. Opisuje je Siostra na swoim blogu „Wojenna szklanka wody”.

Bo nieustannie poznaję kogoś nowego i wielu z nich chcę utrwalić. Nie zapomnę kobiety, która przez wybuchy straciła słuch i teraz żyje z ciągłym szumem w głowie. Została w Ukrainie z jednym synem, a pozostała piątka dzieci dzięki dobrym ludziom trafiła do Polski. Wielkie wrażenie wywarła na mnie rodzina młodych lekarzy z Sum, których dom zbombardowano. Widziałam, jak pierwszej nocy u nas po alarmie zeszli do schronu i cała ich trójka siedziała przytulona, trzymając się za ręce. Nie mieli odwagi ani siły, by się ruszyć. Za każdym razem wzrusza mnie lekarz, który pojechał od nas na front i co jakiś czas znów tu zagląda, dzieląc się przeżyciami. Opowiada, jak wojna zmienia, jak trudno żyć, gdy wraca się z niej ze świadomością, że się zabiło człowieka. Nawet jeśli trzeba było to zrobić w obronie ojczyzny.

Takie nawet kilkudniowe przyjaźnie muszą tworzyć nieuchwytne więzi.

To prawda, przyjezdni szybko stają się nam bliscy. To jakaś tajemnica tego czasu. Niektórych udało mi się poznać bliżej, innych tylko z widzenia, jak starszego pana w dziwnej wysokiej czapce, który kilka razy dziennie wychodził na papierosa. Przełamaliśmy barierę milczenia, pozdrawiając się. Polubiłam lekarkę, która przyjechała z Sum. Nie mieszka już u nas, ale kiedy się widzimy, zawsze znajdujemy wspólny temat do rozmowy. Niezwykła jest studentka z Charkowa, która mimo własnych ciężkich przejść jest zawsze życzliwa i gotowa pomagać innym. Robią na mnie wrażenie małżeństwa z dziećmi, które, choć niepewne swego losu, starają się stworzyć dzieciom kawałek małego świata bez wojny. Ostatnio wzruszyłam się podczas rozmowy z panią, która codziennie rano wychodzi z kubkiem kawy zaczerpnąć świeżego powietrza. Tuż po świętach przywitała mnie słowami: „Siostro, ja się już tutaj nauczyłam, że wita się tak: Chrystus zmartwychwstał, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus zmartwychwstał”. Pogratulowałam jej, choć nie wiem, kto radził jej powtarzać pozdrowienie trzy razy. Po chwili dodała, przypominając o rzeczywistości: „U nas ciągle bombardują, no i z tym fosforem”.

Wojna to nieustanne emocje. Czy zdarzyło się, że z przejęcia odebrało Siostrze głos?

Tak było, gdy żegnałam bliskiego idącego na front i zastanawiałam się, czy widzimy się ostatni raz. Ale też wtedy, gdy jedna z naszych parafianek dziękowała mi, że z nimi zostałyśmy, i wiedziałam, że z tych niewielu pieniędzy, jakie miała, kupiła nam owoce, żebyśmy były zdrowsze.

Z jednej strony przeraża okrucieństwo agresorów, z drugiej zaskakuje ogrom dobroci ludzi niosących pomoc ofiarom.

Wojna to czas, kiedy okazuje się, jakimi jesteśmy ludźmi. Wielu zaczyna pomagać i współodczuwać z dotkniętymi dramatem. Oczywiście są i tacy, którzy próbują to wykorzystać, np. brać za coś większą zapłatę niż zwykle. Na szczęście jest ich niewielu. Według mnie, mówiąc o wojnie, nie można widzieć na równi zła i dobra. Wojna zawsze i w każdej wersji jest okrutnym i bezwzględnym złem. Nie ma w niej nawet krzty dobra. Pozbawia miłości, człowieczeństwa, niszczy nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. A jeśli ktoś dotknięty nią nie wierzy w Boga, to często trudno mu przeżyć. Nawet jeśli przeżyje fizycznie, to straty psychiczne są ogromne.

Ale wśród przyjeżdżających do Was jest pewnie wielu niewierzących.

Zaryzykuję stwierdzenie, że wielu z nich pierwszy raz w życiu widzi kościół, siostry i braci zakonnych i czasami pierwszy raz uczestniczy we Mszy św. To niezwykłe doświadczenie, kiedy można obserwować, jak ludzie zaczynają szukać Boga, zauważają, że jednak jest coś, co nie kończy się tutaj na ziemi, że jest Ktoś, kto może zapalić nadzieję. Kiedy słyszę, jak pytają o kościół, spowiedź, Komunię św., Różaniec, mam wrażenie, że Bóg na naszych oczach czyni cuda. Są też tacy, którzy chcą choć na chwilę zaczerpnąć innego powietrza i przychodzą na nasze spotkania, by wypić herbatę, zagrać w coś, w czasie rozmów i żartów zapomnieć o tym, co trudne.

Napisała Siostra na blogu, że w każdym z tych umęczonych ludzi dostrzega jakiś płomyk nadziei.

Każdy z nas ją ma, bo to również przez nią objawia się w człowieku Bóg. W każdego z nas jest wpisane pragnienie życia, bo zostaliśmy tak stworzeni i w oczach spotkanych tu ludzi, pomimo smutku, żalu, bezradności, cierpienia, pali się jakaś iskra nadziei i właśnie pragnienie życia. To jest ta Boża iskra, której w takich sytuacjach nie może zapalić nikt inny. Tylko On ma taką siłę, bo jest miłością.

A dzieci, którymi się Siostra zajmuje, w jaki sposób dają nadzieję?

Dzieci mają w sobie mnóstwo optymizmu i pragnienia życia. Nie liczą się dla nich warunki. One wiedzą, że trzeba to przeczekać, a potem będzie dobrze. Pomimo lęku przed lecącym samolotem czy sygnałem alarmu nie zapominają, jak się biega, gra w chowanego i w „zamrozkę”. Pozostają sobą, choć też zdecydowanie bardziej niż przed wojną myślą o bliskich i potrafią dla nich np. zabrać słodycze z naszego wspólnego poczęstunku.

A skąd Siostra czerpie nadzieję?

Pomaga mi w tym wiara, słowo Boże i ufność, że istnieje życie po życiu i nikt nie jest w stanie nam go zabrać. Podczas wojny człowiek zupełnie inaczej zaczyna patrzeć na wartość codzienności. Zauważa, jak wiele jest drobnych rzeczy, o których zapomnieliśmy, a które stają się radością każdego przeżytego dnia. Jak bardzo trzeba za nie dziękować Panu. Przychodzi moment, gdy człowiek namacalnie czuje, że życie jest darem Boga i tylko On ma ostatnie słowo.

Udaje się Siostrze chronić przed uczuciem nienawiści?

To trudny temat dla Ukraińców, którzy w okrutny sposób tracą najbliższych i to, co najcenniejsze. Ja osobiście w sercu nie czuję nienawiści, bardziej ból i bezradność, choć jeszcze raz muszę podkreślić, że zdaję sobie sprawę, że te uczucia dzieli bardzo cienka granica i dla Ukrainy to trudny temat. Modlę się o nawrócenie wszystkich, o pokój serca dla siebie i dotkniętych wojną. Modlę się też o dar przebaczenia, choć wiem, że to nie taki szybki proces. Bardzo mocno wierzę, że w sercu wroga może dokonać się nawrócenie. Z jednej strony to będzie dla niego wyzwolenie, z drugiej – największa kara, bo wtedy zda sobie sprawę z ogromu popełnionego zła.

Wiem, że gra Siostra na wiolonczeli. Czy w czasie wojny muzyka do czegoś się przydaje?

Moje życie tak się poukładało, że gram okazjonalnie. 29 kwietnia z nauczycielami szkoły muzycznej zagramy żałobną pieśń ludową, popularną od czasu Majdanu „Pływie kacza”. To dla mnie zaszczyt, że w jedności z Ukraińcami zagram ten ważny dla nich utwór.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.