To będzie trwać

GN 13/2022

publikacja 31.03.2022 00:00

O cudzoziemcach pracujących z Ukraińcami na warszawskim Torwarze, wyprawie z piłami mechanicznymi do Lwowa i potrzebie międzynarodowej pomocy uchodźcom mówi Harry Sharp.

To będzie trwać Tomasz Gołąb /Foto Gość

Jakub Jałowiczor: Jak to się w ogóle stało, że przyjechałeś i zacząłeś pomagać Ukrainie?

Harry Sharp: Fundację Salvatti znalazłem na Facebooku. Wymieniłem parę wiadomości z tymi ludźmi – i przyjechałem.

Zawsze tak robisz? Jeździsz po świecie jako wolontariusz?

To pierwszy raz. Choć wcześniej też w związku z Ukrainą byłem w Rumunii, ale tylko kilka dni.

Siadłeś przed telewizorem, zobaczyłeś wiadomości o wojnie i pomyślałeś: „Jadę”?

Rozmawiałem ze znajomym, który jest w Rumunii. Chodziło o inne sprawy, ale opowiedział mi o sytuacji. Dał mi kontakt do ludzi, którzy pomagają Ukrainie. A ja w głębi serca uznałem, że warto coś zrobić. Mamy do czynienia z masowym problemem, więc zmieniłem wcześniejsze plany i korzystając z wolnego czasu, przyjechałem.

W Rumunii organizowałeś transport do Ukrainy.

Pomogłem przy kursie jednej z ciężarówek. Pojechaliśmy na granicę i przekazaliśmy dary służbom, żeby je rozdysponowano. Dalej nie można było jechać.

Byłeś w Ukrainie przed wojną?

Nie.

Cała sytuacja nie była dla ciebie egzotyczna? Z punktu widzenia Polski wszystko dzieje się blisko – mamy granicę z Ukrainą, niektórzy Polacy tam bywali, wielu Ukraińców przyjeżdża do nas. Z perspektywy tysiąca kilometrów rosyjska inwazja może być wojną nr 15 po Syrii, Afryce, konfliktach w Azji.

Może tak być. Słyszałem o poprzednich wojnach, ale chyba nie byłem gotowy pomagać. Teraz pomyślałem, że warto. Znam Polaków, udało się znaleźć kontakty w waszym kraju. Wiem, że Ukraińcy są Polakom bliscy, ale ja też czuję w sercu, że chcę pomagać, i zamierzam to robić, jeśli zdarzą się jakieś kolejne wojny.

Co pomyślałeś, kiedy pierwszy raz zobaczyłeś uciekinierów?

W Rumunii widziałem, jak przekraczają granicę. Szok jest najodpowiedniejszym słowem. Widok tych przerażonych ludzi był poruszający i smutny. Takim ludziom chce się wtedy pomóc. W Polsce na Torwarze widzę już kolejny etap podróży. Tu uchodźcy docierają do bezpiecznego miejsca, gdzie mogą złapać oddech. Widzę, jak bardzo są silni, skoro wciąż idą naprzód.

Opowiadają Ci swoje historie?

Nie zawsze – ze względu na barierę językową. Porozumiewamy się poprzez znaki. Wyczuwam, czego potrzebują. Ludzie, których widzimy, to zwykle matki z dziećmi, czasem babcie, starsze osoby. Wielu z nich zostawiło kogoś, kto walczy. To są rodziny, których części brakuje. W ich oczach i po ich zachowaniu widać, że rodzina nie jest cała. Są przeorani głębokim smutkiem.

Jeśli komuś pomagam, to zwykle oczekuję wdzięczności albo tego, żeby samemu poczuć się lepiej. Tutaj zderzamy się ze smutkiem, strachem...

Jeśli pomagamy komuś na ulicy, to raczej po to, żeby rozwiązać problem, niż żeby się lepiej poczuć. To po prostu ludzkie. Tutaj jesteśmy w środku ogromnego problemu i czujemy, że trzeba pomóc, bo ludzie cierpią.

Choć zdarzają się czasem zabawne sytuacje. Pewna pani próbowała mi wytłumaczyć po ukraińsku, że szuka fryzjera. Nic nie rozumiałem, więc zaczęła sobie nad głową robić „nożyczki” palcami. Takie sytuacje zbliżają ludzi.

Kto właściwie dociera na Torwar? Ludzie, którzy z jedną walizką i w jedynym swetrze uciekli spod bomb, czy ci, którzy zdążyli się przygotować?

Jest różnie. Niektórzy są dobrze przygotowani i wyglądają na mniej zmęczonych. Mają ze sobą więcej rzeczy. Inni sprawiają wrażenie, jakby nie spali od tygodnia. Ogólnie nie da się powiedzieć, że docierają ci lepiej albo gorzej przygotowani, biedniejsi lub bogatsi. Wszyscy przyjeżdżają. Są ludzie z ranami lub urazami i nie wiadomo, czy coś stało się podczas podróży, czy wcześniej.

Mają do Ciebie zaufanie?

Tak, bo mam koszulkę wolontariusza. Próbują czuć się swobodnie, ale zachowanie wielu zdradza nieśmiałość.

Na czym polega codzienna praca na Torwarze?

Rozładowujemy rzeczy, które są przynoszone do namiotu przed ośrodkiem. Staramy się zrozumieć uchodźców, żeby się dowiedzieć, co im jest potrzebne. Wskazujemy odpowiedni punkt na Torwarze, gdzie mogą dostać konkretny rodzaj wsparcia. Jest miejsce, gdzie zgłaszają się ci, którzy oferują mieszkania, więc i to koordynuję. Odprowadzam ludzi do odpowiedniego autobusu. Robimy wszystko, zależnie od potrzeb danego dnia, łącznie ze sprzątaniem.

Jedziesz niedługo do Ukrainy. Co będziesz tam robił?

Chciałbym pojechać, ale to zależy od tego, czy Monika Mostowska z fundacji mnie puści. Mamy do zabrania ciężki sprzęt: generatory prądu, akumulatory, mamy już dwie piły spalinowe z zapasowymi łańcuchami, bo to potrzebne jest do przecinania drutów. Zbieramy teraz te rzeczy.

Gdzie masz jechać?

Do pallotyńskiej parafii w Brzuchowicach koło Lwowa. A ludzie ze Lwowa, Żytomierza i innych parafii zabierają sprzęt dalej. Lwów jest w miarę bezpieczny.

Jego okolice były ostrzeliwane. Nie boisz się?

Trochę to jest przerażające, ale chcę pomóc.

Czy wśród wolontariuszy spotykasz innych cudzoziemców?

W Rumunii ich nie było. Na Torwarze jest paru Amerykanów i Hiszpan. Oczywiście większość pomagających to miejscowi.

Obcokrajowcy przyjechali specjalnie po to, żeby być wolontariuszami?

Tak zrobił Hiszpan, Diego. Jest świetny, kochamy go. Jedna z Amerykanek chyba też.

Myślisz, że taka międzynarodowa sieć – nie mówię o działaniach państw, ale o wolontariuszach – będzie potrzebna, jeśli wojna się przeciągnie?

Walczą tylko Ukraińcy i Rosjanie, więc ludzie z innych krajów chyba obserwują sprawę z dystansem. Patrzą, jak się wojna rozwinie i jakie będą reperkusje dla całego świata. Pewnie spodziewają się, że w którymś momencie trzeba będzie przyjąć uchodźców, ale raczej obserwują. Nie jest tak, że nie chcą pomagać. Nawet moja mama myśli, żeby się zaangażować. Ludzie wpłacają pieniądze, przesyłają dary, przygotowują domy. Ale na razie są z tyłu sceny.

Przyjechałeś tu w innym celu, ale jesteś człowiekiem filmu. Tę historię, w której środku jesteś, kiedyś trzeba będzie opowiedzieć światu poprzez kino?

Oczywiście. Widzimy, że o innych konfliktach jest ciszej, ten jest najbardziej nagłośniony, więc będzie wart sfilmowania. To chyba byłaby historia o ludziach, o humanitarnej akcji ludzkości, jeśli można tak powiedzieć. Wojna byłaby kontekstem.

Większość przyjeżdżających to kobiety i dzieci, ale widywałem też młodych chłopaków, którzy nieraz słyszą pytanie: „Dlaczego nie poszedłeś walczyć?”. Zetknąłeś się z tym?

Nie słyszałem, żeby ktoś zadawał takie pytanie. Są tu młodzi ludzie, być może mają jakieś powody, dla których nie mogli zostać i iść na front. Nie jest ich wielu. Większość to kobiety.

Jak długo zostajesz w Polsce i w Ukrainie?

Ukraina to będzie szybka podróż. W Polsce będę może 2–3 tygodnie, zanim się zacznie kolejna praca.

Nowy sezon „The Crown”?

Nie, to inny film.

W Polsce widać wielkie emocje, podobno trzy czwarte Polaków zaangażowało się jakoś w pomoc Ukraińcom. Jednocześnie wiele osób zastanawia się, czy za jakiś czas nie okaże się, że wzruszenie minęło i pomoc ustała. Kiedy patrzysz od środka, z perspektywy wolontariusza, nie obawiasz się takiej sytuacji?

W przyszłości potrzebna będzie większa pomoc międzynarodowa. Zadziała też pewnie naturalne prawo migracji – ludzie będą wyjeżdżali do innych krajów.

A kiedy patrzysz na swoich kolegów z Torwaru, to myślisz, że to chwilowy entuzjazm czy coś, co może potrwać dłużej?

Wydaje mi się, że to będzie trwać. Przyjmiemy wszystkich, których trzeba przyjąć. Wolontariusze mają normalną pracę i swoje życie, ale pracują po 6 dni w tygodniu, czasem po 14 godzin. I ciągle pojawiają się nowe twarze, są np. harcerze. Czyli jest wciąż dużo ludzi chętnych do pomocy. •

Harry Sharp

Wolontariusz pallotyńskiej fundacji Salvatti, z pochodzenia Brytyjczyk; jest filmowcem, reżyserował krótkometrażowe filmy „Bad busker” i „Why bother”, pracował też przy produkcji „Niewinna pani domu”, a ostatnio przy serialu „The Crown”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.