Dywizje Europy

Jacek Dziedzina

|

GN 13/2022

publikacja 31.03.2022 00:00

Wspólna armia europejska – konkurencja dla NATO czy jego wzmocnienie? Rosyjska agresja na Ukrainę odnowiła dyskusję o tym projekcie. Forsuje go m.in. Polska, która kiedyś obawiała się, że to osłabianie roli USA w Europie.

11 marca liderzy Unii Europejskiej obradowali w pałacu w Wersalu. 11 marca liderzy Unii Europejskiej obradowali w pałacu w Wersalu.
Stephane Lemouton /Pool/ABACAPRESS/east news

Na niedawnym szczycie Rady Europejskiej (przywódców krajów członkowskich UE), już w czasie trwającej otwartej agresji Rosji na Ukrainę, premier Mateusz Morawiecki zaproponował stworzenie „bardzo silnej armii europejskiej, silnie zintegrowanej z NATO”. W tych kilku słowach mieści się wiele różnych wątków, kontrowersji, mniej lub bardziej słusznych nadziei, a także sprzeczności. Pod pewnym względem należałoby bowiem powiedzieć: albo jedno, albo drugie. To znaczy albo tworzymy niezależną od USA armię europejską (co było i pewnie ciągle jest marzeniem m.in. Francji), albo wzmacniamy NATO ze zgodą, że to USA nadal będą jego główną siłą (co dotąd było częścią polskiej racji stanu). Czy propozycja Morawieckiego, by połączyć obie koncepcje, jest realna i przede wszystkim korzystna dla bezpieczeństwa w Europie?

Putin „lubi to”

„Europa jest potężnym organizmem gospodarczym, potężnym sojuszem ekonomicznym i to całkiem naturalne, że chce być niezależna, samowystarczalna i suwerenna w sprawach obrony i bezpieczeństwa”. Kto wypowiedział te słowa? Emmanuel Macron? Ciepło, ciepło... Poddajemy się? Otóż te słowa wypowiedział parę lat temu nie kto inny, tylko sam Władimir Putin. Rosyjski prezydent skomentował w ten sposób pomysł prezydenta Francji (a jednak) na stworzenie jednej europejskiej armii. Gospodarzowi Kremla nie przeszkadzało nawet to, że jako powód takiej mobilizacji Macron wymienił m.in. zagrożenie ze strony Rosji. Putinowi wystarczyło, że na jednym oddechu Macron wymienił również Chiny i… Stany Zjednoczone, przed którymi taka armia miałaby chronić Europę. Bo Putin, w przeciwieństwie do Macrona, doskonale rozumiał i pewnie nadal rozumie, kto jest realnym gwarantem europejskiego bezpieczeństwa. Odwrócenie tego porządku i zrobienie z Ameryki oficjalnego wroga przez przywódcę jednego z najważniejszych państw unijnych byłoby powodem do wielkiego wesela w Moskwie. Stworzenie wspólnej armii UE byłoby pożegnaniem Europy z NATO, radością Putina i śmiertelnym zagrożeniem nie tylko dla Polski. Nie jest przypadkiem, że przez długi czas na taką opcję – „uniezależnienie się” od USA – naciskały głównie Francja i Niemcy, a m.in. Polska i kraje bałtyckie były wobec niej raczej sceptyczne. Przytoczone wyżej słowa Putina, choć wypowiedziane przed laty, dziś, w obliczu otwartej agresji na Ukrainę, nabierają jeszcze innego znaczenia. Dlaczego zatem i polski premier, i paru innych przywódców europejskich postanowili teraz promować ideę wspólnej armii?

Koszt samoobrony

Propozycja Morawieckiego różni się oczywiście od tego, co proponował Macron. Mówiąc o wspólnej armii europejskiej, nie ma na myśli tworzenia alternatywy dla NATO, ale stworzenie struktur, które z NATO będą zintegrowane. Europejska armia „byłaby oparta na infrastrukturze NATO, na krajowych armiach różnych krajów”. Poza tym propozycja polskiego premiera idzie dalej, bo domaga się podwojenia przez Unię wydatków na obronę – z obecnych ok. 300 mld euro do 500–600 mld euro. Byłoby wskazane – uważa Morawiecki – by „środki te zostały wyłączone z ustalonego w traktacie z Maastricht pułapu 3 proc. zadłużenia. Tylko w ten sposób UE może stać się graczem globalnym. Tylko w ten sposób wszyscy będziemy bezpieczni” (to z wywiadu dla niemieckiego dziennika „Berliner Morgenpost”).

Ten wątek – zwiększenia wydatków na zbrojenia – występuje zresztą w polskiej polityce od dawna. Jest on również zbieżny z tym, co często podnosił poprzedni prezydent USA Donald Trump, wzywający zwłaszcza Niemcy, ale też inne kraje NATO do zwiększenia wydatków na obronność. Sam pomysł wspólnej armii europejskiej w polityce polskiej miał zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Morawiecki akurat mówi dziś to, co mówił już w 2018 roku: „Życzyłbym sobie, by w ramach NATO była kiedyś silna europejska armia złożona z wojsk polskich, francuskich, niemieckich i innych, współpracujących razem ze sobą, ponieważ to by umocniło nasze bezpieczeństwo”. Z tego samego powodu polski rząd raczej wspierał – choć też bez przesadnego entuzjazmu – udział Polski w PESCO (Permanent Structured Cooperation), czyli stałej współpracy strukturalnej państw UE w dziedzinie bezpieczeństwa i obrony. Ale już na przykład wiceszef MSZ Paweł Jabłoński w maju zeszłego roku mówił w radiowej Trójce: „Silne zdolności obronne Europy opierają się przede wszystkim na silnych armiach krajów, które tworzą sojusz w ramach NATO. Stworzenie armii Unii Europejskiej osłabiłoby wojska państw członkowskich”.

Parasol USA

Ciekawy jest rozwój poparcia dla projektu wspólnej armii w poszczególnych krajach europejskich. Nie ma wprawdzie badań wykonanych po nowej agresji Rosji na Ukrainę, ale z opublikowanego na początku tego roku raportu „Wolności zagrożone” francuskiej Fundacji na rzecz Innowacji Politycznych wynika, że od 2018 roku poparcie dla takiej idei nieznacznie spadło – z 59 do 55 proc. Przy czym Polacy mocno ciągną w górę tę statystykę (68 proc. poparcia), podczas gdy u Czechów i Słowaków jest to 41 proc., a u Estończyków 45 proc. W Niemczech poparcie jest bliskie średniej europejskiej – 53 proc. – a we Francji sięga aż 57 proc. To dane dotyczące poparcia społecznego, natomiast liczba rządów państw, które są przeciwne stworzeniu wspólnej armii, wzrosła z 6 do 11.

Oczywiście musimy mieć świadomość, że dziś, w obliczu trwającej wojny na pełną skalę, takie badania mogłyby przynieść zupełnie inne wyniki. Jednak wysoki odsetek poparcia społecznego w Polsce przy dużo niższym w Estonii każe postawić pytanie o świadomość w obu krajach tego, czym takie siły miałyby w istocie być. Bo choć pomysł Morawieckiego, by pogodzić dwie rzeczy, tzn. mieć silną armię europejską, która byłaby osadzona w strukturach NATO, wydaje się pożądany, to w praktyce wspólna armia europejska byłaby jednak osłabieniem NATO, w którym to Stany Zjednoczone ciągle odgrywają rolę kluczową. A dla nas powinno to być ważne nie dlatego, że nie chcielibyśmy bardziej europejskiego parasola, ale dlatego, że ani Francja, ani Niemcy nie będą umierać za Warszawę, Wilno czy Tallin. To prawda, że 100-procentowej pewności nie można mieć również co do realnego zachowania USA, ale jeśli w tym towarzystwie ktokolwiek miałby nam w ogóle pomóc, to są to właśnie Amerykanie. Najwyraźniej Estończycy bardziej niż Polacy rozumieją tę rzeczywistość i nie mają większych złudzeń co do skuteczności potencjalnej armii europejskiej.

Kreml Elizejski

Można zakładać, że w praktyce pomysł Morawieckiego i tak nie byłby realizowany. Francja i Niemcy chętnie podejmą temat wspólnej armii, ale zrobią to według własnej wizji, czyli tak jak planowano wcześniej – armia europejska miałaby wyemancypować się spod amerykańskiego parasola. Polsce, ale też krajom bałtyckim i paru innym państwom regionu powinno wystarczyć, że takie projekty zawsze budziły zadowolenie w Moskwie – to powinno pomóc w ocenie takiego projektu. Prezydent Rosji pochwalił parę lat temu prezydenta Francji, uznając, że byłoby to dobre dla „wielobiegunowości świata”. Co ciekawe, Putin przyznał wtedy, że o podobnym projekcie mówił mu osobiście jeszcze dekadę wcześniej prezydent Francji Jacques Chirac. „W tym temacie stanowiska Rosji i Francji pokrywają się” – zaznaczył Putin. To tylko potwierdza intuicję każdego, kto ma choćby minimalne pojęcie o sojuszach obronnych i stosunkach międzynarodowych: utworzenie wspólnej armii europejskiej w praktyce będzie wymierzone w siłę NATO. Gdyby ktokolwiek we Francji czy Niemczech brał na serio zagrożenie ze strony Rosji, nie wpadłby nawet na pomysł tworzenia armii europejskiej, która nie miałaby najmniejszych szans w starciu z rosyjskim potencjałem atomowym. Ten ciągle jednak może być równoważony wyłącznie przez potencjał Stanów Zjednoczonych.

Odstraszyć wroga

Trzeba wprawdzie mieć nadzieję, że w obliczu obecnej agresji rosyjskiej myślenie o wypchnięciu USA z roli gwaranta bezpieczeństwa w Europie pójdzie w niepamięć, jednak wiemy również, że postawa Berlina i Paryża jest w obecnej sytuacji co najmniej dwuznaczna. Trwa próba przeczekania „konfliktu na Wschodzie”, a poglądy przywódców tych krajów na sprawy obronności nie wyrosły w politycznej próżni, tylko mają dobry grunt do rozwoju. Dlatego też rząd premiera Morawieckiego powinien, owszem, naciskać na pozostałe kraje unijne, by wzmacniały swoje zdolności obronne, ale nie po to, by tworzyć „równoległą” do NATO strukturę wojskową. Wystarczy, by NATO stało się realną siłą odstraszającą agresora. Bo taki jest sens – wbrew różnym pacyfistycznym teoriom – podnoszenia nakładów na zbrojenia przez państwa, które nikomu nie zagrażają: sprawić, by myślący kategoriami podboju agresor nawet nie próbował rozważać ataku. Aby osiągnąć taki efekt, nie wystarczy oczywiście uzbrojenie po zęby. Konieczny jest również jednoznaczny sygnał polityczny, że jest wola obrony przez wszystkich członków Sojuszu w razie napaści na przynajmniej jeden kraj natowski. Takiemu przekazowi nie służyłoby tworzenie nowej wspólnej armii przez państwa, które i tak mają z tym problem w ramach NATO.•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.