Czasem potrzebna łza

GN 12/2022

publikacja 24.03.2022 00:00

O katharsis, emocjach i muczeniu krowy mówi Stanisław Górka.

Czasem potrzebna łza henryk przondziono /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Z każdą rolą jesteś trochę inny?

Stanisław Górka: Role intensywnie namyślone, odczute, zostają we mnie. Dzięki aktorstwu z introwertyka, jakim byłem w młodości, stałem się ekstrawertykiem. Każda rola mnie uszlachetnia lub deprawuje.

Które Cię uszlachetniły?

„Colas Breugnon” Romaina Rollanda. Na pomysł, żebym go grał, wpadła Joanna Kulmowa, a właściwie jej mąż Jan. Zaoponowałem, że do tej roli mam za mały brzuch, ale usłyszałem: „Żeby zagrać Colasa, trzeba mieć duszę, a nie d…” Intensywne, pełne afirmacji świata życie tego bohatera w trudnych czasach niosło nadzieję, że istnieje normalność bez szaleństwa i terroru. Zawsze kiedy gram spektakl, zależy mi na tym, żeby po obejrzeniu go widzowie przeżyli katharsis.

A jakie role spowodowały u Ciebie wewnętrzną demolkę?

Kiedy Anthony Hopkins genialnie grał zwyrodnialca w „Milczeniu owiec”, widać było, że przetrawił tę rolę przez siebie. Ten wściekły błysk jego oczu był wynikiem automanipulacji. Zawsze poważnie traktuję grę aktorską, także w serialach. Wcielałem się w oszusta, alkoholika, narkomana, pokerzystę, ludzi przewrotnych i pełnych nienawiści…

I odkryłeś, że też masz te cechy?

Każdy je ma… Ale zdałem sobie sprawę, że identyfikacja z takimi bohaterami może być groźna. Kiedy wchodzę w świat wojny, łagrów, obozów, uświadamiam sobie, do czego człowiek jest zdolny, i ogarnia mnie przerażenie. Widzę, jak łatwo przekroczyć granice.

Podobnie niebezpieczne jest przekraczanie w teatrze granic intymności, brukanie świętości itp.

Gdybym poczuł wewnątrz siebie protest, pewnie oddałbym taką rolę, bo raz w sezonie aktor może to zrobić, a dyrektor powinien uszanować jego decyzję.

Aktorzy mają odwagę odmawiać?

Każdy zatrudniony na etacie w teatrze aktor powinien karnie wykonywać powierzone mu zadania, choć ma możliwość skorzystania z tego nieformalnego przywileju odmówienia. Tak było, kiedy przez 27 lat pracowałem w Teatrze Współczesnym. Od 30 lat prowadzę swój teatr, czyli Towarzystwo Teatralne „Pod Górkę”. Mój zespół specjalizuje się w małych formach wokalno-aktorskich, które łatwiej przerzucić przez ocean do Stanów Zjednoczonych czy w Polsce do Ustrzyk Dolnych.

Jak wpadłeś na swój autorski pomysł?

To było tak: siedzieliśmy w garderobie z Wojtkiem Machnickim i przekomarzaliśmy się kwestiami z „Indyka” Sławomira Mrożka: „A może by coś zasiać? A może by coś zaorać? Chodźmy do szewca”. Zamiast do szewca, poszliśmy do Rymarza… Zbyszka Rymarza, który stwierdził, że ma dla nas temat. Lwów. Dlatego pierwszą premierą był „Ten drogi Lwów”, po którym oprowadzają Szczepcio i Tońcio, przedwojenne batiary. Nauczyłem się wtedy bałakać tak, że nabrała się sama Włada Majewska, była przekonana, że pochodzę ze Lwowa. Potem były kolejne spektakle, a wśród nich monodram kabaretowy „Wieczny tułacz” oparty na tekstach Mariana Hemara, „No i jak tu nie jechać, czyli powrót Starszych Panów” Przybory i Wasowskiego, czy też „Colas Breugnon” na podstawie powieści Romaina Rollanda z piosenkami Georges’a Brassensa.

Nie zapytałam jeszcze, kiedy postanowiłeś, że zostaniesz aktorem.

Muszę przyznać, że zawsze miałem szczęście do ludzi, i to oni mnie do tego podprowadzili. Pierwsza była instruktorka teatralna pani Marta Jakubowska z mojego liceum w Dęblinie, dzięki której zacząłem występować w szkolnym teatrze. Potem na konkursie recytatorskim spotkałem się z wybitną aktorką Ireną Jun, która poświęciła na rozmowę ze mną całe pół godziny. W szkole teatralnej poznałem profesor Renę Tomaszewską, która prawie mnie usynowiła. Nie zapomnę, jak powiedziała: „Interesujesz mnie na scenie bardziej niż twoi koledzy”. Podczas przygotowywania do ról pomagała mi przepracować osobiste problemy jak rozwód moich rodziców czy nachodzące mnie wtedy myśli samobójcze.

Aktorstwo to praca w emocjach?

Kiedy byłem w teatrze szekspirowskim w Stratfordzie, w planie zajęć aktorów dostrzegłem nieznane u nas ćwiczenia – rozgrzewka emocjonalna. Oprowadzająca mnie Cicely Berry, wtedy największy autorytet wśród nauczycieli głosu, wyjaśniła, że aktorzy w ramach tych zajęć czytają wiersze poety, który potrafi wycisnąć im z oczu łzy. A jeśli są wierzący, mogą modlić się do Boga. Zadałem jej pytanie, co robią, gdy ani jedno, ani drugie nie działa. Miałem w pamięci to, co zwykłem mówić moim studentom: „Dam ci dychę, jak mnie wzruszysz. Zrób wszystko, żeby w tej chwili zmienić świat”. Odpowiedziała, że zostaje jeszcze rozmowa z ukochanymi zmarłymi.

A Ty jak rozgrzewasz się emocjonalnie?

Robię to, co przed momentem wymieniłem, choć najbardziej jest mi bliska rozmowa ze zmarłymi. Wielokrotnie potwierdziło mi się, że ma to wpływ na efekty mojej pracy. Kiedyś kwadrans przed wejściem na scenę dowiedziałem się o śmierci mojego przyjaciela Pawła Gędłka, grającego ze mną w serialu „Plebania”, i tylko z obowiązku zmusiłem się do występu. Byłem bardzo skupiony na tekstach Hemara, ale komputer mózgu tak jakoś zadziałał, że każde moje słowo tego wieczoru było bardziej wiarygodne niż zwykle. Po spektaklu sygnalizowali mi to zresztą widzowie.

Zdarzyło Ci się wzruszyć na scenie?

Płacz i inne gwałtowne emocje zatykają. U mojej profesorki Reny Tomaszewskiej płakało się podczas działań aktorskich. Do dziś niejednokrotnie, kiedy czytam poezję, mam suche oko i nagle w tajemniczym procesie aktorskim pojawia się w nim łza. Budzenie w sobie emocji jest psim obowiązkiem porządnego aktora, jeśli wykonywany przez niego zawód ma być czarnoksięski.

Myślałam, że to Ty powinieneś wywoływać je u innych, a nie sam ulegać wzruszeniu.

Muszę mu ulec, żeby spowodować poruszenie w sercu widza. Nieraz słyszysz, jak lektorzy podczas Mszy św. czytają genialne teksty św. Pawła, a słuchającym ich wydaje się, jakby znali wyłącznie litery.

A co powinni znać?

Muszą wziąć w siebie tę zawartość intelektualną i duchową i jako oni sami – jakiś Krzyś, Maciek, czy Jaś podzielić się nią ze słuchającymi, a nie czytać mechanicznie.

Czytasz na głos Pismo Święte?

Tak, w moim kościele pw. św. Józefa Oblubieńca NMP w Wólce Mlądzkiej.

Nie przez przypadek Twoja praca habilitacyjna nosiła tytuł: „Głos nośnikiem emocji”. Znasz się na głosie i od lat prowadzisz zajęcia z impostacji.

A na egzaminie wstępnym do PWST dostałem dwóję z głosu. W trakcie studiów i po ich ukończeniu rozwijałem umiejętności głosowe u znakomitej nauczycielki Darii Iwińskiej. Kiedy zachorowała, powiedziała Aleksandrze Śląskiej, że jestem jedynym, który może ją zastąpić i prowadzić zajęcia na jej roku. W tym czasie byłem asystentem Tadeusza Łomnickiego, ówczesnego rektora PWST. Zrezygnowałem z asystentury i zająłem się pracą nad głosem.

W jaki sposób szkolisz głos?

To bardziej trening sportowy, polegający przede wszystkim na rozluźnieniu stawów i mięśni, ćwiczeniu dobrego oddychania i szukaniu tzw. podparcia głosu w środku. Rozpoczynam je zwykle anegdotą zaczerpniętą od ks. Jana Twardowskiego. Na pytanie: „Kto ma najlepszy głos?” odpowiedział, że… krowa. Dlatego zachęcam studentów: zacznij solidną rozgrzewkę, żebyś w 40. minucie mógł zamuczeć. Już dawno odkryłem, jak ogromne znaczenie dla brzmienia głosu mają przeżycia duchowe. Pamiętam, jak w 1985 r. byłem na niezwykle dla mnie ważnych rekolekcjach zorganizowanych przez ks. Wiesława Niewęgłowskiego w domu prymasa Wyszyńskiego w Choszczówce. Jakie to miało ogromne znaczenie, poczułem po powrocie, kiedy wieczorem stanąłem przy fortepianie i zaśpiewałem zupełnie odmienionym głosem. Daria Iwińska powiedziała wtedy: „Śpiewasz jak Mario Del Monaco tenorem o barwie barytonowej”. Świadczyło to o przemianie, rozluźnieniu, które nastąpiły w moim organizmie. To był bardzo ważny dla mnie dzień.

Z takich dni składa się życie.

Uzmysłowiło mi to potęgę wiary.

Aż się chce zadać pytanie: jaka jest dziś Twoja wiara?

Ona ciągle się zmienia. Inaczej było, kiedy jako 25-latek, tuż po studiach, bardzo się zakochałem. Kiedy moja miłość wyjechała za granicę, myślałem całkiem poważnie, żeby zostać księdzem. Wtedy czytałem dużo kardynała Wyszyńskiego i był to dla mnie gorący religijne czas. Dziś nie mocuję się z Panem Bogiem, choć od śmierci mamy nie mogę się z jej odejściem pogodzić. Chciałbym, żeby moja wiara była bardziej gorąca. Jak kiedyś.

Przez ostatnie dwa lata pandemii codziennie wieczorem na swoim kanale internetowym czytasz wiersze.

Mam wielki szacunek do poetów, bo jak oni wierzę, że świat można zmieniać słowem. Takie prezentacje działają na mnie mobilizująco. Co wieczór czeka na mnie kilkadziesiąt osób. Prywatnie uznaję to za obowiązkowy trening aktorski, bo muszę się do tego solidnie przygotować, wybrać teksty, opracować je i porządnie naczytać.

Dyscyplinujesz się.

Codzienna dyscyplina jest ważna, bo człowiek jest z natury leniwy i nie urodził się, żeby pracować. Kubek z tym hasłem podarowałem Jerzemu Derflowi, który cieszy się za każdym razem, gdy pije z niego kawę. A poza tym sam nie wiem, co się ze mną dziś wydarzy, jakie poczuję emocje. Jak mówił Tadeusz Łomnicki: „Aktor jest jak morderca. On zimny nóż zatapia w gorące serce widza”. Za każdym razem jest ciekawy, czym się to skończy. •

Stanisław Górka

aktor, profesor, doktor habilitowany w dziedzinie sztuk teatralnych, twórca autorskiej metody kształcenia głosu, od 30 lat prowadzi Towarzystwo Teatralne „Pod Górkę”. Popularność przyniosła mu rola kościelnego w serialu „Plebania”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.