Wbrew pozorom – nadzieja

Aleksander Bańka

Trzeba dziś zmierzyć się z faktem, że wychowaliśmy w Kościele pokolenie tych, którzy do pewnego momentu potrafili zachowywać religijną poprawność, ale nie nauczyli się budować relacji z Bogiem. Dziś ten gmach na naszych oczach obraca się w gruzy.

Wbrew pozorom – nadzieja

Po ludzku rzecz ujmując, błądzimy w ruinach rozpadającej się struktury Kościoła, jaki znamy i w jakim przez lata trwaliśmy, próbując odpowiedzieć na pytanie, co poszło nie tak. Dlaczego Polska jest dziś krajem w którym młodzież odchodzi od wiary na masową skalę? Dlaczego coraz trudniej znaleźć trwałe, spójne, nieporozbijane małżeństwa? Dlaczego kościoły pustoszeją w zatrważającym tempie – zwłaszcza w dużych miastach i na terenach zachodnich? Tych „dlaczego” jest o wiele więcej…

Oczywiście, odpowiedzi – mniej lub bardziej trafne – można mnożyć. Bo pedofilia, skandale w Kościele, sojusz tronu z ołtarzem, bo to proces ogólnoeuropejski choć niekoniecznie światowy (są przecież na mapie miejsca, gdzie przebiega inaczej); bo jako instytucja Kościół zawiódł. W każdym z tych wytłumaczeń znajdzie się wiele racji. A jednak sądzę że fundamentalnych przyczyn musimy szukać jeszcze głębiej. Rację miał mądry Ewagriusz z Pontu, który wiele wieków temu mawiał, że „modlitwa jest bardziej wzniosła niż wszystkie cnoty” /Filokalia/. Dlaczego? Ponieważ one tylko wtedy mogą się trwale rozwinąć, gdy są owocem duchowego spotkania. Tymczasem my, żyjąc w Kościele, przez lata wskazywaliśmy kolejnym pokoleniom zasady chrześcijańskiej moralności, nie otwierając ich jednak na autentyczną relację z Bogiem – na doświadczenie Jego obecności. Dziś zbieramy tego konsekwencje.

Co się zatem stało? W świadomości wielu tych, którzy dziś na masową skalę odchodzą z Kościoła lub zamieniają go na jakieś zindywidualizowane formy duchowości, chrześcijaństwo jest zrytualizowaną formą obrzędowych, religijnych zachowań, których nie rozumieją i w których już się nie mieszczą, więc je porzucają. Nie jest natomiast i chyba nigdy nie było wydarzeniem wiary. Trzeba to zobaczyć z całą wyrazistością. Jako wspólnota ludzi wierzących nie daliśmy im w Kościele doświadczenia Bożej bliskości, a przynajmniej – nie w takim stopniu i na taką skalę, jak powinniśmy.

Często pokazywaliśmy Boga, który oczekuje czci, szacunku, hołdu, przestrzegania norm i obyczajowej poprawności, a nie Tego, który pierwszy nas umiłował i nieustannie z miłosierdziem nas poszukuje, w uniżeniu, w ranach, w cierpieniu – aż po krzyż. Uczyliśmy zatem, jak składać Mu daninę z odmawianych modlitw, a nie jak się z Nim spotykać – jak się autentycznie modlić. Pokazywaliśmy, jak zaskarbiać sobie Jego przychylność, wypraszać łaski, zasługiwać na miłość, a nie – jak się na nią otwierać. Do perfekcji opanowaliśmy różne techniki proszenia, lecz nie potrafiliśmy pokazać smaku bezinteresownego uwielbienia. Woleliśmy ostrzegać przed potępieniem niż zachęcać do życia tajemnicą zbawienia.

W narracji o Kościele chętnie wpisaliśmy się w konwencje my – oni, redukując go do jego hierarchii i nie myśląc nawet o tym, co to znaczy, że jesteśmy Kościołem. Chętnie mówiliśmy o księżach czy biskupach – zazwyczaj krytycznie, pretensjonalnie, roszczeniowo lub czołobitnie, ulegle, toksycznie. Ale jakoś niezbyt nam wychodziło dzielenie się swoją wiarą i przeżywaniem relacji z Bogiem, a słowo Jezus – zwłaszcza w towarzystwie – pojawiało się na naszych wargach z ekskluzywnie wstydliwą rzadkością. Czy możemy się dziwić, że ci, których mieliśmy zainspirować do dojrzałej wiary, nigdy Go nie spotkali i nie poznali? Że w Niego nie uwierzyli i Mu nie zaufali?

Piszę o „nas” bo nie chodzi o wytykanie pojedynczych winnych. Bo wciąż jesteśmy jednym Ciałem – Kościołem. Oczywiście, można rozglądać się wokół siebie i szukać wytłumaczenia w świecie, w pokusach, w diable, cywilizacji, kulturze, mediach. Wiele z tych wyjaśnień kryje w sobie sporo racji. Nie przykryją jednak tego, czego sami, jako chrześcijanie, innym nie daliśmy. Co zatem z tego wszystkiego wynika? Wbrew pozorom – nadzieja. Najpierw dlatego, że Bóg niezmiennie jest w swoim Kościele i niezmiennie go kocha. Oczyszcza go, bo troszczy się o niego. To, co dla nas jest znakiem końca dla Niego zawsze procesem, a często zapowiedzią nowego początku. Owszem, zmienia się w Kościele część czasowa, kulturowa, dziejowa ludzka. Nie zmienia się ta boska. Wreszcie, choć my upadamy, gubimy się i błądzimy, Bóg nieustannie nam ufa. Gdy rozsyłał swoich apostołów po dwóch, nie byli jeszcze dość uformowani, dojrzali w wierze, dobrze przygotowani. Mimo to dał im władzę nad demonami. Więc szli, głosili, uzdrawiali i uwalniali. Z pewnością popełnili mnóstwo błędów. A jednak Pan ich posłał i trzymał mocno w swoim ręku – tak jak dziś trzyma tych, którzy niezależnie od wszystkiego pragną dalej za Nim podążać.