Desperaci

Marcin Jakimowicz

publikacja 30.11.2021 08:44

„Boże, jeśli istniejesz, daj się poznać!” – wołali zdesperowani. Odpowiedział.

Desperaci Unsplash

Siedem bezradnych krzyków, siedem odpowiedzi. „Szukajcie, a znajdziecie” – przekonywał Jezus.

Czarna rozpacz

Połączyła ich czarna rozpacz i rozpaczliwe poszukiwanie prawdy. Sztuka, którą kochali wprawdzie sporo przeczuwała i zadawała mnóstwo pytań, ale nie dawała odpowiedzi. Młodziutcy studenci Sorbony: pochodzący z zamożnej paryskiej rodziny Jacques Maritain i młodsza o rok Raissa, która z Rostowa nad Donem przywiozła wspomnienie świata żywcem wyjętego z obrazów Chagalla, w Jardin des Plantes złożyli przysięgę: „Jeśli w ciągu roku nie odnajdziemy promienia światła, popełnimy samobójstwo”. „Zgodziłabym się na życie pełne cierpienia, ale nie na życie absurdalne” – wspominała tę decyzję Raissa.

Bóg odpowiedział. Po latach Maritain podsumowywał swe życie: „Czymże więc sam jestem? Profesorem? Nie sądzę; uczyłem z konieczności. Pisarzem? Być może. Filozofem? Mam nadzieję. Ale także czymś w rodzaju romantyka sprawiedliwości i jak każdy chrześcijanin, pomimo i pośród słabości, niebieskim żebrakiem, przebranym za człowieka z tego świata”.

Cały byłem bezbożnością

„Bardziej świnia niż człowiek” – bez zbędnego owijania w bawełnę pisał o swym hulaszczym życiu młodziutki Karol de Foucauld – „Byłem cały egoizmem, bezbożnością, pragnieniem zła”. Gdy na wyprawie do Maroka ujrzał modlących się muzułmanów, zaczął zadawać pytania: „Czyży On istniał?”.

Po powrocie nad Sekwanę godzinami przesiadywał w kościołach: „Chodziłem tam bez wiary, ale tylko tam czułem się dobrze. Spędzałem powtarzając dziwną modlitwę: «Mój Boże, jeśli istniejesz, daj się poznać!»

Papież Franciszek ogłosił właśnie termin jego kanonizacji.

Co się ze mną stało?

Zanim Bronisław Markiewicz założył zgromadzenie księży michalitów i stał się znanym wychowawcą młodzieży, przeżywał ogromny kryzys wiary. „Ja, kształcony od dziecka na Skardze i Krasickim, czytając w osiemnastym roku życia dzieła wielce poważne z dziedziny historii i nauk przyrodniczych w języku niemieckim, a obok nich autorów greckich i łacińskich, nie zadowalając się szkolnymi podręcznikami; wkrótce straciłem wiarę w Boga i harmonię wewnętrzną, których brak odebrał mi pogodę i spokój duszy – wspominał po kilkudziesięciu latach – Tęskniąc za nimi, zabrałem się znowu do czytania dzieł najcelniejszych pisarzy polskich, którzy powoli zaczęli koić rozstrój w duszy mojej, aż wreszcie przy czytaniu kolejnej noweli, napisanej przez Józefa Korzeniowskiego, upadłem na kolana i zacząłem się modlić: «Jeśli istniejesz, Boże, daj mi się poznać, a wszystko dla Ciebie gotowym uczynić!». W tej chwili napełnił mię Pan wielką światłością wewnętrzną, która sprawiła, iż uwierzyłem we wszystko, co Kościół święty do wierzenia podaje i tegoż jeszcze dnia wyspowiadałem się z całego życia. Odtąd 41 lat minęło, jak panuje stały pokój i pogoda niezmącona w sercu moim”.

„Wołanie głośne wśród łez”

Przed południem w środę 17 czerwca 1942 roku przerwał lekturę, którą wziął do ręki jedynie „dla zabicia czasu”. Chodząc od ściany do ściany celi śmierci zaczął  podekscytowany wołać: „Wierzę, wierzę, wierzę!”.

„Całe 44 lata mego życia – notował po latach ks. Franciszek Blachnicki – były jednym wielkim krzykiem, wołaniem tęsknoty za miłością, za oczyszczeniem. Wiele razy było to wołanie głośne wśród łez”.

We wrześniu 1941 roku za działalność konspiracyjną przeciw Trzeciej Rzeszy trafił do więzienia na katowickiej Nikolaistraße. Tu w przedostatnim dniu marca 1942 usłyszał wyrok: gilotyna.

„Czytałem i nagle jedno zdanie mnie poruszyło. Tam było napisane, że w człowieku oprócz duszy i ciała istnieje duch, coś pośredniego między ciałem i duszą. Ten duch może jak gdyby rozwinąć się albo w kierunku ciała i materii, wtedy człowiek żyje tak, jakby był samą materią, albo w kierunku duszy, wtedy człowiek staje się duchowy. Przeżyłem wówczas największy dzień swojego życia – wspominał – Tu, w tym więzieniu zostałem ułaskawiony dekretem Miłosierdzia Wszechmogącego Boga. Siedząc na krzesełku w kąciku swej celi i czytając książkę, przy jednym zdaniu przeżyłem coś takiego, jakby w mej duszy ktoś przekręcił kontakt elektryczny i zalało ją światło. To światło od tej chwili nie przestało ani na moment świecić w mej duszy. Byłem jak ślepy, ale On przywrócił mi wzrok. Stało się to nagle, w jednej sekundzie”.

Gdybyście tylko wiedzieli…

Była postrzegana jako zawsze radosna, pogodna, rozpromieniona. W jednym z listów pisała: „Ludzie zwracają się do mnie słowami: «Siostra zawsze taka uśmiechnięta, tylko pozazdrościć». Myślę sobie wtedy: gdybyście tylko wiedzieli”.

„Boże, jeśli istniejesz, zmiłuj się nade mną” – wołała bezradnie Matka Teresa z Kalkuty. Z opublikowanych przed laty przez „Znak” jej prywatnych notatek i niezwykle osobistych listów do spowiedników wyłonił się zdumiewający obraz kruchej, zmagającej się z pokusą niewiary „świętej od ciemności”.

Kończący w 1986 roku swą pielgrzymkę do Indii Jan Paweł II odpowiedział dziennikarzom: „Gdy mówiłem ludziom o chrześcijaństwie i o miłości wystarczyło wskazać palcem Matkę Teresę i powiedzieć im: chrześcijaństwo to Matka Teresa. Od razu rozumieli wszystko”.

Zawyłem jak pies

„Mnie to powinno się zamknąć w opakowaniu z formaliną i pokazywać po szkołach, jako eksponat – uśmiecha się Wiesiek Jindraczek. Przez dwadzieścia lat wstrzykiwał sobie w żyły „kompot”, zwany polską heroiną. Specjaliści z Monaru dawali mu najwyżej kilka lat życia.

Gdy dzięki fortelowi matki znalazł się w Medjugorie opowiadał: „W sobotę wieczorem miała być modlitwa w kościele. Poszedłem, bo to był obowiązkowy punkt programu. Wszedłem do kościoła po dwudziestu pięciu latach. Wynudziłem się jak mops. Odsiedziałem te klepanie zdrowasiek, bo musiałem. Po Mszy znajomy Chorwat spytał: »Zostajesz na adoracji?« A ja potwornie wynudzony i zmęczony powiedziałem: »Zostaję«. Nie mam pojęcia, dlaczego. Wystawiono Najświętszy Sakrament i wtedy przyszedł moment, że sięgnąłem dna. Poczułem, że została we mnie tylko ciemność i potworna rozpacz. Nie umiem o tym opowiadać… Wyłem jak pies: »Boże, jeżeli istniejesz, ratuj!« Jeszcze w Niego nie wierzyłem: mówiłem warunkowo: »Jeżeli istniejesz«. I pokazał mi, że istnieje. W jednej chwili opanował mnie nieznany spokój. Światło. W ciągu sekundy przestałem być narkomanem. Wiem, wiem, wszyscy mówią, że narkomanem jest się do końca życia. Ja nie jestem”.

Kamień z serca

„Dzieciak skoczył z dziesiątego piętra. Kumple poszli na jego pogrzeb, a potem znów ruszyli na imprezę. Pomyślałem: »To chore. Nie chcę tak skończyć« – opowiadał mi Bęsiu, znany raper, który ze swą poruszającą historią dotarł do kilkuset tysięcy młodych ludzi.
On również znalazł się w Medjugorie dzięki fortelowi matki. „Wysiadłem potwornie zły – wspominał – Nie chciałem się modlić, wkurzał mnie cały ten długi program. Trwał Festiwal Młodych. Przedostatniego dnia poszedłem na adorację. Czułem się źle widząc tłum młodych, który wielbili Boga, tańczyli wznosili ręce (mnóstwo ludzi w moim wieku, sporo pięknych dziewczyn, jakich nie było na dzielnicy!). Wiedziałem, że nie udawali, ale nie mogłem włączyć się w ten rytm. Miałem jakąś blokadę i źle się z tym czułem. W pewnym momencie zacząłem wołać: »Boże, jeśli istniejesz udowodnij mi to!« Padłem na kolana. Z oczu strumieniami popłynęły mi łzy, nie mogłem tego opanować. Czułem, że kamień spada mi z serca”.