Rok później

Jacek Wojtysiak

Rok temu bardziej niż Świętem i Marszem Niepodległości zajmowaliśmy się innymi demonstracjami. Na ulicach polskich miast wciąż trwały burzliwe protesty przeciw orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, który stwierdził nielegalność tzw. aborcji eugenicznej. Czym była, skąd się wzięła i jakie skutki przyniosła kilkutygodniowa rewolta 2020?

Rok później

Wiele wskazuje na to, że październikowo-listopadowa rewolta 2020 to wydarzenie jednorazowe. Choć jej liderki nadal są aktywne, ich realny i bezpośredni wpływ na życie publiczne nie jest duży. W tym roku – pomimo wynajdowania pretekstów, takich jak tragiczna śmierć w Pszczynie – nie udało się im wywołać rozruchów na analogiczną skalę. Jedna z nich zresztą niedawno powiedziała wprost: „jako naród nie jesteśmy na rewolucję jeszcze gotowi”. Rzeczywiście, mało kto kwapi się do rewolucji. A zeszłoroczna rewolucja przeszła tak szybko, jak przyszła. Czynniki, które ją podtrzymywały – efekt nowości, potrzeba wyjścia na ulicę ludzi zmęczonych lockdownem, zainteresowanie ze strony dojrzewającej młodzieży, pęd do wyładowania złych emocji, siła zbiorowej histerii i wulgarności, atrakcyjność naruszania tabu kulturowego, strach przed rzekomym niebezpieczeństwem – przestały działać. W takiej sytuacji pozostali już tylko aktywiści. Ich umiejętność mobilizacji tłumów, choć wciąż spora, nie osiąga sukcesów na miarę zeszłego roku.

Jednorazowość rewolty 2020 nie oznacza jednak, że nie miała ona wpływu na mentalność polskiego społeczeństwa. Prawdopodobnie rewolta przejdzie do historii współczesnej Polski jako symbol zmiany świadomości kulturowo-moralnej. Zmiana ta objawia się nie tylko w statystykach, lecz także w sposobie argumentacji. Wcześniej typowy obrońca „prawa do wyboru” mówił językiem bardziej wyrafinowanym, dostrzegał złożoność problemu, a nawet deklarował niekiedy swą miłość do życia. „Są jednak tragiczne wyjątki” – dodawał, starając się rozszerzyć ich listę. Dziś typowy obrońca prawa do wyboru nie ma żadnych wątpliwości, a nienarodzonego człowieka sprowadza do zlepka komórek. W takiej narracji aborcja przestaje być nawet tragedią, a staje się jedynie wyrazem tzw. praw reprodukcyjnych. Każdy zaś, kto pyta o prawa nienarodzonych, zostaje okrzyknięty fanatycznym przeciwnikiem kobiet.

Oczywiście, symboliczna zmiana 2020 była skutkiem wieloletnich procesów. Przenikanie się mentalności polskiej z mentalnością zachodnią, wsparte treningiem medialnym, musiało przecież przynieść w końcu swój efekt i wyraz. Przy czym wyraz ten okazał się nowym czynnikiem w grze, który zmienia i będzie zmieniać świadomość wielu ludzi. W kulturze konsumpcjonizmu, egocentryzmu i wygodnictwa trudno – bez wsparcia religii – uświadomić sobie, że każdy człowiek, nawet aktualnie nieświadomy i mały jak kruszynka, ma prawo do życia. Jest to szczególnie trudne zwłaszcza wtedy, gdy człowiek ten nie ma perspektyw, by stać się tak sprawnym jak my, a realizacja jego prawa do życia wymaga od nas wszystkich większego wysiłku. Na szczęście, mamy wciąż w Polsce spory potencjał ludzi głęboko wierzących, którzy gwarantują, że liczba osób reprezentujących nową mentalność, choć wzrostowa,  nie przekroczy krytycznej granicy.

W tym miejscu warto zapytać, czy tak poważna zmiana świadomości moralnej (owa symboliczna zmiana 2020) musiała w Polsce nastąpić. Marek Jurek, w swym interesującym tekście „Rewolucja po roku” (GN nr 44), sugeruje, że nie. Według niego, gdyby w odpowiednim czasie nastąpiła mobilizacja opinii katolickiej, sprawy mogły się potoczyć inaczej. Za brak owej mobilizacji (lub wręcz za „politykę demobilizacji”) Jurek obwinia przywódców PiS-u. Trudno tu mi wchodzić w debatę polityczną w stylu „co by było, gdyby…”. Zauważę tylko, że wspomniany proces przenikania mentalności zachodniej do mentalności polskiej był i jest tak duży, że wątpię, by większa mobilizacja polityczna mogła go przezwyciężyć. Wątpię też w to, że do takiej mobilizacji mogło w ogóle dojść. (Gdyby mogło, wygraliby politycy, którzy ją postulowali). To, co w tej sytuacji może zrobić polityk chrześcijański, to po prostu obronić to, co obronić się da. A powinien to uczynić po chłodnej kalkulacji rozkładu świadomości społecznej i możliwości oddziaływania. Polityka jest realistyczną sztuką osiągania celów, które można osiągnąć. Oczywiście, nie zwalnia to polityków chrześcijańskich z odpowiedzialności i z tego, że mają być dla świata „moralną alternatywą”. Bycie „moralną alternatywą” oznacza jednak robienie tego, co się powinno i co się da zrobić.  

Na koniec uwaga natury ogólniejszej. Otóż propagandzie liberalnej udało się wmówić wielu katolikom trzy rzeczy. Po pierwsze, że każdy duchowny jest kimś z natury podejrzanym. Po drugie, że katolicy w swych wyborach politycznych powinni abstrahować od własnej wiary i moralności. Po trzecie, że każdy kontakt rządzących z hierarchami jest sojuszem tronu z ołtarzem. Funkcjonowanie powyższych stereotypów bardzo osłabiło i osłabia spójność działania duchownych, zaangażowanych świeckich oraz tych polityków, którzy nie wstydzą się Kościoła i w swej aktywności próbują realizować jego naukę społeczną. Jest jasne, że te trzy grupy mają odrębne zadania, których nie powinno się mieszać. Z drugiej jednak strony bez jakiejś formy ich współpracy (z poszanowaniem autonomii i specyfiki każdej ze stron) trudno o skuteczną misję chrześcijańską w różnych wymiarach życia współczesnego społeczeństwa. Sądzę, że w sprawie obrony życia (i w wielu innych pokrewnych sprawach) jesteśmy tam, gdzie jesteśmy, także dlatego, że takiej współpracy zabrakło. Zamiast jednej polifonicznej pieśni za życiem, zgranej w jednym czasie i roztropnie dostosowanej do naszych realiów, mieliśmy do czynienia z rozproszonymi, jednostronnymi  i nieskoordynowanymi akcjami. Efekt był taki, że kiedy uruchomiony przez polityków chrześcijańskich (pod wpływem części ich elektoratu) antyaborcyjny proces prawny doszedł w zeszłym roku do przełomowego momentu, na ulicach pojawili się ludzie. W zdecydowanej większości jednak byli to zwolennicy prawa do wyboru, a nie prawa do życia.