Zeszyt z intensywnej terapii

GN 43/2021

publikacja 28.10.2021 00:00

O towarzyszeniu umierającym, nadziei i pogodzie ducha wobec nieuchronności śmierci opowiada kapelan Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie o. Marek Donaj OSA.

Zeszyt z intensywnej terapii Henryk Przondziono /Foto Gość

Magdalena Dobrzyniak: Ma Ojciec swoich mistrzów odchodzenia?

o. Marek Donaj OSA: Takim mistrzem jest dla mnie przede wszystkim ks. Tischner. Wyprostował mnie w wielu sprawach. Dzięki niemu nie uciekłem ze szpitala, uratował część mojego kapłaństwa. Nosiłem mu książki, a on na marginesach zapisywał różne wskazówki i maksymy. „Kto pije, ten żyje” – to był znak, że mnie akceptuje. „Nieważne, jak żyć, tylko z kim”; „Znak, nawet gdy upadnie, nadal wskazuje”. Ostatni wpis brzmiał: „Abyś zawsze trafiał celu”. Takim mistrzem był też Piotr Skrzynecki, który upominał, żebym się modlił. Była pani Małgosia, koszykarka. Umierała w młodym wieku. Jej zaufanie do Boga zapadło mi w serce. Był też pacjent na intensywnej terapii, nie znam jego imienia, który sprowokował mnie, bym się przyznał, że boję się cierpienia. To był dla mnie przełom.

Jak Ojciec patrzy na siebie z tamtego czasu? Jak na początkującego kapelana, który bał się cierpienia i uciekał przed nim? Ze wstydem?

Raczej ze zrozumieniem. Najważniejsza jest wytrwałość. Były chwile buntu, niechęci, ale nigdy nie pojawiła się pokusa rezygnacji. Gdy teraz mam dyżur i na telefonie wyświetli się nieznany numer – wiem, że to ze szpitala. Czasem raz, czasem pięć razy dziennie, mam takie poczucie, że idę, by kogoś ocalić. Rzadko, ale zdarzają się takie telefony, na które muszę reagować błyskawicznie, żeby zdążyć przed Panem Bogiem. Nie zawsze mi się to udaje, ale wiem, że On wie lepiej, zna tajniki ludzkiego serca i sam znajduje rozwiązanie.

Czyli nie może Ojciec z całą pewnością stwierdzić, że ktoś odszedł pogodzony lub niepogodzony z Bogiem?

Na szczęście! Nauczyłem się, że nie wszyscy przyjmują Pana Jezusa, ale to nie jest moje zmartwienie. On przechodzi przez kolejne szpitalne sale i błogosławi leżącym tam ludziom. Chce tylko jednego: by chorzy wiedzieli, że On jest z nimi. Ich łóżka są ołtarzami, na których składają ofiarę cierpienia.

Przypomina się Czesław Miłosz, o którym mawiano, że nie po drodze było mu z Panem Bogiem i Kościołem. Tymczasem Ojciec był świadkiem jego wyznania wiary…

Zaproszono mnie do jego domu, gdzie udzieliłem mu Komunii św. Dopytywał, czy wszyscy domownicy też otrzymali Ciało Pana Jezusa. Cierpiący, złamany słabością, ale myślący o innych. To było przejmujące.

Lubi Ojciec opowiadać o swoich szpitalnych doświadczeniach?

Często to robię, nawet wtedy, gdy mnie nie pytają. Człowiek chce powiedzieć, co przeżywa i że to jest prawdziwe. Jakie mam wrażenia po obejrzeniu filmu, nie ma znaczenia. Ale to, że spotkałem kogoś, kto przechodził do wieczności, warte jest opowiadania. Nie demonizuję śmierci. Widzę ją jako element konieczny w życiu. Śmierci nie unikniemy, choć byśmy tego pragnęli ze wszystkich sił.

Wypada o tym rozmawiać w towarzystwie?

Czuwanie z ludźmi, którzy odchodzą, zmienia ostrość naszych relacji z innymi. Od jakiegoś czasu zauważam, że wiele rzeczy chcemy tylko przegadać, a nie pogłębić. Do zbyt wielu rzeczy przywiązujemy zbyt wielką wagę. Oczywiście słucham, nie oceniam, czy coś jest poważne czy niepoważne, bo przecież ludzie dzielą się tym, co ich dotyka. Ale jest ze mną cień ostateczności, który okrywa to, co jest naprawdę istotne, i kwestionuje to, co nie jest warte naszej uwagi. Tak jak z książkami. Nie warto czytać wszystkich, a tylko te, które są naprawdę wartościowe.

Ale czuje Ojciec opór u rozmówców? Chcą wchodzić w tematy, które dotykają rzeczy najgłębszych, a jednocześnie takich, których się boimy i instynktownie ich unikamy?

Przykłady przemawiają i skłaniają do refleksji nad własnym życiem.

Czyli szpital jest dla Ojca szkołą życia?

Od tego bym zaczął. Uczę w liceum trzy klasy: pierwszą, drugą i trzecią. Młodzi w pierwszej dużo pytają, w drugiej już są mniej zainteresowani, a w trzeciej wolą słuchać. Przynoszę im temat przemijania, odchodzenia i śmierci, ale oni przyjmują to zupełnie inaczej niż dorośli, bo nie są jeszcze bezpośrednio tym dotknięci.

Nastolatkowie czują się nieśmiertelni…

Mają tyle lat, że w ogóle o tym nie myślą. Dla nich śmierć jest tak odległa jak ­kosmos i pewnie dlatego można o tym z nimi rozmawiać swobodnie. Inaczej ze starszymi, którzy unikają tematu śmierci jak ognia. Wolą za to rozmawiać o chorobach.

Dlaczego tak jest?

Dzieląc się swoimi dolegliwościami, oswajają stan choroby i cierpienia. To rodzaj terapii, bo widzą, że nie tylko oni zmagają się z bólem i lękiem, że jest to doświadczenie, które prędzej czy później dotyka wszystkich.

Taką terapię Ojciec przechodzi w szpitalu, stykając się z pacjentami?

Tam się nie mówi o cierpieniu. Tam się mówi o tym, że można szukać sensu cierpienia. I o tym, że cierpię razem z nimi, bo jestem świadkiem ich zmagań, ale świadkiem bezradnym, bo nie mam antidotum. Niedawno jedna z pacjentek mi powiedziała: „Wiem, że umieram, ale jeszcze chcę trochę pożyć”. I co wtedy powiedzieć? Iskra życia wciąż w niej płonie, choć ona sama ma świadomość odchodzenia. Pragnie jednak ze wszystkich sił choćby odrobinki dodatkowego czasu.

Ludzie do końca trzymają się życia?

To jest naturalne. Nawet jeśli miałby to być czas okupiony cierpieniem. Zresztą nie zawsze ból fizyczny jest największym problemem. Samo leżenie w łóżku, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, w izolacji od zwyczajnego życia, w zależności od innych ludzi – trudno to sobie wyobrazić komuś, kto tego nie doświadczył albo nie towarzyszył choremu w takim stanie.

Czy w miejscach, gdzie ludzie doświadczają bólu, jest też przestrzeń na pogodę ducha?

Musi być. Smutny niech się tam nie pokazuje, bo zabije siebie i pacjenta.

Długo się tego Ojciec uczył?

Pogodę ducha mam od zawsze, choć w szpitalu nie zawsze przychodzi mi ona z łatwością. Często muszę przypominać sobie o tym, żeby ten naturalny dar wykorzystywać w posłudze kapelana. Choć czasem sam bardzo cierpię. Jak Caravaggio, który był łagodny, gdy malował, ale gdy przestawał, stawał się okrutnikiem. W człowieku są skrajności. Gdybym nie opowiadał, nie mógł spisać czy porozmawiać z kimś o tym, czego doświadczam, to mnie by odwiedzano w szpitalu. Był taki moment, kiedy po 25 latach pracy kapelana wziąłem do ręki zeszyt z intensywnej terapii, w którym zapisywałem wszystkie nazwiska pacjentów, i zacząłem czytać – nie mogłem się oderwać…

Tych nazwisk jest ponad 2 tysiące?

Tak. Dokładnie 2471. Ktoś mnie ostrzegł wtedy: „Uważaj, żeby cię to nie pochłonęło”. Musiałem to zostawić.

O tych ludziach z zeszytu mówi Ojciec „utraceni”. Ale czy z perspektywy chrześcijańskiej nie lepiej by było powiedzieć o tych, którzy odeszli: „ocaleni”?

Piszę właśnie o ocaleniu utraconych, o ludziach, którzy odeszli, ale w horyzoncie nadziei. Utraceni zaczęli ocalać również mnie samego. Mogę iść dalej ze świadomością, że ocaliłem wielu z tych, których – wydawało się – utraciliśmy. Tym bardziej że nasza pamięć o zmarłych jest coraz krótsza. Stało się z nami coś dziwnego, żyjemy w czasach, które nie sprzyjają pamięci o tych, których już z nami nie ma.

Ma Ojciec taką wiarę, że ci wszyscy utraceni, a jednak ocaleni, wyjdą Ojcu naprzeciw, gdy przyjdzie czas?

Wyjdą do mnie, a ja ich wszystkich rozpoznam. Będziemy szczęśliwi. Taką mam nadzieję, bo widziałem, jak wysoką cenę cierpienia zapłacili.

Przypomina się Tischnerowskie „Cierpienie nie uszlachetnia”…

Pewna pani doktor powiedziała kiedyś, że cierpienie to bezsens. Nie będę się wymądrzał, czy Tischner miał rację, czy nie, bo każdy sam musi tego doświadczyć. Dobrze jednak, że cierpienie budzi sprzeciw, bo to pobudza nas do weryfikowania, czym ono jest, jak je przyjmować. Mam tylko tyle, że mogę towarzyszyć w cierpieniu. Nikogo nie mogę zastąpić w jego cierpieniu. Mogę tylko z nim być. W modlitwie namaszczenia jest takie zdanie: „Pozwoliłeś na uczestnictwo w swoim cierpieniu”. Pan Jezus pozwala, byśmy mieli udział w Jego cierpieniu. To wielka łaska. Święta Rita miała stygmaty, bo chciała ulżyć Jezusowi.

Było to jednak cierpienie chciane. A ludzie nie chcą cierpienia, mimo to muszą akceptować fakt, że ono przychodzi – chciane czy niechciane.

Wchodząc w przestrzeń szpitala, wchodzimy w przestrzeń biologii. Ona rządzi nami, nie mamy na nią wpływu. To nie jest kara Boża, tylko prawo natury. Ludzie często pytają: „Dlaczego Pan Bóg na to pozwala?”. Ale czy można oczekiwać, że zawiesi prawa natury i zabierze wszystkie cierpienia? Powstałby chaos. Ból jest naszym udziałem w stworzeniu. Moi licealiści mają problem z Hiobem, bo on godzi się na cierpienie i broni Boga, argumentując, że umiemy brać od Niego to, co dobre, dlaczego więc nie potrafimy przyjmować tego, co trudne. Nie wypracujemy teoretycznie naszego stosunku do cierpienia, dopóki sami go nie doświadczymy.

Ale jak się pogodzić z bezradnością?

To jest mój krzyk. Chciałbym ulżyć moim chorym i nie mogę. Przyjmują mnie z tym bólem, tak jak ja ich przyjmuję. Prof. Andrzej Szczeklik mówił o symbiozie, o tym, że lekarz czy kapłan musi się wczuć w położenie pacjenta. Wtedy więcej zrozumie. Człowiek w szpitalu musi mieć empatię.

Nie boi się Ojciec zbanalizowania cierpienia?

Nigdy nie pozwolę sobie oswoić cierpienia. Ono jest skandalem, czymś sprzecznym z naturą, choć stanowiącym jej część. Mogę je tylko zrozumieć w perspektywie wiary, która mówi, że skoro sam Bóg przyjął postać cierpiącego Jezusa, to ja nie mogę mieć do Niego pretensji o istnienie cierpienia na świecie.

Ojciec jest bardziej towarzyszem odchodzenia czy niosącym nadzieję na życie?

Nie jestem Charonem, który przeprowadza na drugą stronę. Chciałbym być człowiekiem nadziei. Takiej nadziei, która mówi, że moje życie będzie trwało dalej, że będę ocalony. Chciałbym dawać nadzieję nawet w najtrudniejszych chwilach. Przychodził do nas kiedyś bezdomny. Był w coraz gorszym stanie, w końcu spotkałem go nieprzytomnego w szpitalu. Trzymali go tam przez miesiąc. Myślałem wtedy: „Będę przy tobie. I za ciebie będę miał nadzieję”. Modliłem się przy nim. Może mnie słyszał. Daj Boże. •

Ojciec Marek Donaj

augustianin, katecheta, publicysta, proboszcz parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Krakowie. Od 25 lat jest kapelanem w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.