Złoty klucz

Franciszek Kucharczak

|

GN 43/2021

publikacja 28.10.2021 00:00

Mówi psalmista: „Drogocenną jest w oczach Pana śmierć Jego czcicieli”. Dlaczego? Bo ich śmierć jest ostatecznym wyznaniem miłości do Boga.

Wielkim wyznaniem miłości do Boga i lekcją dobrego umierania było odejście z tego świata Jana Pawła II. Wielkim wyznaniem miłości do Boga i lekcją dobrego umierania było odejście z tego świata Jana Pawła II.
HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ

Był Wielki Piątek 26 marca 1937 roku. Siostra Faustyna, przebywając w szpitalu w podkrakowskim Prądniku, od czwartkowego wieczoru w mistyczny sposób towarzyszyła Jezusowi w kolejnych etapach męki. Wieczorem w piątek, leżąc w swojej izolatce, usłyszała przez radio śpiewających psalmy kapłanów. Powróciły myśli o cierpieniach Zbawiciela, a z nimi ból ponownie ogarnął duszę zakonnicy. Rozpłakała się. „Wtem usłyszałam głos w duszy: »Nie płacz, już nie cierpię. A za wierność, z jaką towarzyszyłaś Mi w męce i śmierci – śmierć twoja będzie uroczysta i będę ci towarzyszył w tej ostatniej godzinie«” – zapisała w „Dzienniczku”.

Uroczysta śmierć? Czyżby świadkowie śmierci Faustyny mieli słyszeć anielskie śpiewy, widzieć nieziemskie światło? Nic z tych rzeczy. Święta umarła godzinę przed północą 5 października 1938 roku. Były przy tym tylko dwie zakonnice. „Gdy przyszłyśmy tam, siostra Faustyna jakby lekko otworzyła oczy i trochę się uśmiechnęła, a potem skłoniła głowę i już… Siostra Amelia mówi, że już chyba nie żyje, umarła. Spojrzałam na s. Amelię, ale nic nie mówiłam, modliłyśmy się dalej. Gromnica cały czas się paliła” – wspominała tamten moment siostra Eufemia Traczyńska.

„Skłoniła głowę i już”. Cóż, nawet śmierć wielkich świętych z tej strony wygląda raczej mało atrakcyjnie. Jeśli więc Faustyna miała „śmierć uroczystą”, to znaczy, że dotyczyło to nie tej, lecz tamtej strony. I musiało to być coś, co przeszło nawet standardy niebiańskie. To zaś znaczy, że wszelkie nasze wyobrażenia nawet nie zbliżą się do tej rzeczywistości, bo nasz aparat pojęciowy nie jest do tego przystosowany. Dobrze umrzeć nie znaczy umrzeć bez cierpień, jak chcieliby rzecznicy eutanazji. Dobrze umrzeć znaczy odejść z tego świata z Jezusem. Tak zawsze umierali ludzie wierni Bogu – i tak umierają dziś.

Co za łaska

„Ja nie umieram, ja wchodzę w życie” – szeptała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Nie znaczy to, że ta 24-letnia karmelitanka miała lekką śmierć. Przeciwnie – ogromnie cierpiała, ale do samego końca odmawiała przyjęcia zastrzyku morfiny. Była konsekwentna: gdy się rozchorowała, ofiarowała cierpienie za nawrócenie grzeszników i ratowanie dusz.

Teresa nie chciała być ciężarem dla kogokolwiek. Którejś nocy jedna z czuwających przy niej sióstr podała jej coś do picia, po czym zasnęła na krześle. Teresa, nie chcąc jej budzić, do rana trzymała w ręku pustą szklankę. Podobnych zdarzeń było wiele, a wszystkie pokazywały, jak dalece ta dziewczyna zapomniała o sobie – pomimo bólu, który każe człowiekowi koncentrować się na sobie. Nie sposób tego wytłumaczyć inaczej niż łaską. „Cóż to za łaska mieć wiarę! Gdybym nie miała wiary, bez wahania zadałabym sobie śmierć” – zwierzyła się, gdy gruźlica straszliwie maltretowała jej ciało. Pięć dni przed śmiercią wyznała: „Łatwo jest pisać piękne rzeczy o cierpieniu, ale pisanie to nic, nic! Trzeba cierpienia zaznać, żeby zrozumieć!”. Siostry zapamiętały słowa umierającej: „Kiedy się wreszcie doduszę… Już nie mogę…”.

Pocąc się, trzęsąc i siniejąc z braku powietrza, cały czas ściskała w ręku mały krucyfiks. Rano 30 września 1897 roku Teresa, patrząc na figurę Maryi, powiedziała: „Ty wiesz, że się duszę… Wszystko, co pisałam o moim pragnieniu cierpienia, to jednak jest prawda. Nie żałuję, że oddałam się Miłości”. Pod wieczór widać było, że nadchodzi koniec. Siostry, które przybiegły na dźwięk dzwonka, usłyszały jeszcze: „Kocham Go! Boże mój, kocham Cię!”.

Była 19.20. Teresa zmarła. W chwili śmierci jej twarz stała się zachwycająco piękna.

Komunia pierwsza i ostatnia

Czy można umrzeć z miłości? Historia bł. Imeldy Lambertini dowodzi, że tak. W roku 1330 ta córka arystokratów uprosiła rodziców, żeby pozwolili jej wstąpić do klasztoru dominikanek w Val di Pietra koło Bolonii. Miała wtedy… 9 lat. Przyjęła habit, nie mając jeszcze odpowiedniego wieku, aby móc przystąpić do Komunii! W tamtych czasach było to możliwe w wieku 12–14 lat. Imelda bardzo tęskniła do tej chwili. Wystarczyło spojrzeć, jak klęczała przed Jezusem Eucharystycznym albo jak patrzyła na przyjmujących Komunię. Zakonnice zapamiętały, jak dopytywała: „Powiedzcie, kochane siostry, jak to jest możliwe Boga do swojego serca przyjąć, nie umierając przy tym z miłości do Niego?”.

12 maja 1333 roku czytano podczas liturgii wezwanie Jezusa: „Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzone”. Imelda wzięła Zbawiciela za słowo i zaczęła gorąco prosić o możliwość przyjęcia Jego Ciała. Gdy pozostała sama w kaplicy, pomieszczenie rozjarzyło się jasnym światłem, a wokół rozszedł się piękny zapach, po czym pod sklepieniem pojawiła się świetlista Hostia. Siostry, zaintrygowane, wróciły do kaplicy. Zastały Imeldę stojącą ze wzniesionymi rękami, wpatrzoną w unoszącą się w górze Hostię. Zrozumiały, że wolą Boga jest, aby Imelda przyjęła Ciało Chrystusa. Gdy wezwany kapłan stanął na środku kaplicy ze złotą pateną w ręce, Hostia powoli na nią opadła.

Ojciec Aldrovando, trzymając w drżących rękach Ciało Pańskie, podał je dziewczynie. Imelda długo klęczała nieruchomo, głęboko pochylona. Siostry czuły, że powinny zostawić ją sam na sam z Jezusem. Gdy po dłuższym czasie przyszły do kaplicy, okazało się, że Imelda… nie żyje.

„Jak śmierć potężna jest miłość” – czytamy w Pieśni nad Pieśniami. Młodziutka dominikanka pokazała, że miłość Jezusa jest potężniejsza niż śmierć.

Płaczę ze szczęścia

Święty Jan Vianney przez całe życie był przekonany, że jest wielkim grzesznikiem. Atakowany przez szatana nawet w fizyczny sposób, musiał walczyć z pokusą rozpaczy. Bardzo obawiał się, że mógłby w takim stanie zejść z tego świata. Rankiem 29 lipca 1859 roku, wyczerpany morderczym trybem życia (niezależnie od innych obowiązków spowiadał po kilkanaście godzin dziennie), upadł przy łóżku. Ponieważ poprzedniego dnia nie zdążył przyjąć trzech penitentów, poprosił, żeby ich sprowadzono. Wyspowiadał ich, leżąc.

W wypełnionym wiernymi kościele zaczęły się modlitwy za chorego. Jako że dzień był upalny i duszny, parafianie dokonali rzeczy niebywałej: nakryli całą plebanię płótnem i ustawiwszy się w szpaler, polewali tkaninę wodą. Chcieli w ten sposób choć trochę ulżyć proboszczowi. Kapłan z łóżka błogosławił stojący na zewnątrz tłum wiernych z całej Francji, święcił też dewocjonalia, które mu przynoszono.

„Męczennikowi konfesjonału” pozostało jeszcze kilka dni życia. Nie były takie, jak sobie wyobrażał – cały czas był spokojny i pogodny. Gdy przyjął sakramenty, rozpłakał się. Zapytany, czy poczuł się gorzej, odpowiedział: „Nie. Płaczę na myśl, jak dobry jest nasz Pan, że przychodzi do nas w ostatniej chwili”. O drugiej w nocy 4 sierpnia 1859 roku proboszcz z Ars przeszedł do wiecznego szczęścia.

Bóg zrobi mi tę łaskę

Pod koniec lipca 1556 roku św. Ignacy Loyola posłał jednego z braci do papieża z prośbą o błogosławieństwo dla siebie, wyjaśniając, że jest bliski śmierci. „Powiedz też, że jeśli Bóg Pan nasz zrobi mi tę łaskę i weźmie mię do nieba, modlić się tam będę za Jego Świątobliwość, tak jak tutaj, na ziemi, dnia każdego się modliłem” – polecił posłańcowi. Bracia jezuici zdziwili się – założyciel zakonu wprawdzie chorował, ale nie sądzili, że śmiertelnie. Wieczorem 30 lipca wydawało się nawet, że jego stan się poprawił. Zakonnicy poszli więc spać, gdy jednak przyszli do niego o świcie, już konał. „Pobiegłem do świętego Piotra; papież okazał wielki żal, dał błogosławieństwo i jakie tylko mógł dać dowody miłości” – zapisał jezuita. I dodał: „We dwie godziny po wschodzie słońca, w obecności o. Madrida i Andrzeja de Frusis, Ojciec nasz cicho, bez trudności żadnej, oddał duszę swemu Stwórcy i Panu”.

Był 31 lipca 1556 roku. Zakon liczył już w tym czasie około tysiąca jezuitów, a w niedługim czasie miał stać się potężnym filarem Kościoła. Nie byłoby tego bez posłuszeństwa woli Bożej założyciela.

„Wybierz teraz to, co chciałbyś wybrać w chwili śmierci” – radził innym św. Ignacy. On sam robił tak zawsze.

To nie kosa

„Dajcie śmierci do ręki złoty klucz, a nie kosę” – mówił św. Karol Boromeusz. Tak może powiedzieć tylko człowiek wiary, bo gdy dla sceptyka śmierć jest końcem jakiegokolwiek życia, dla chrześcijanina jest początkiem prawdziwego życia. „Sceptyk wierzy, że istnieje tylko śmierć i nic więcej niż śmierć, wierzący wierzy, że nie ma nic mniej niż śmierć” – zauważył pisarz Franz Werfel.

„Lepiej jest unikać grzechu niż uciekać od śmierci” – zaleca średniowieczny mistyk Tomasz a Kempis. Żeby jednak unikać grzechu, trzeba mieć po temu wystarczająco mocną motywację, tę zaś daje wyłącznie doświadczenie Bożej miłości. To właśnie miłość przebija w zachowaniu umierających wiernych Bogu osób. Odchodzący w pokoju z Chrystusem zawsze mówią Bogu „kocham”, choć robią to w różny sposób i używając różnych słów – albo nawet milcząc.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.