Północ – Południe 2

Jacek Dziedzina

|

GN 42/2021

publikacja 21.10.2021 00:55

Prezydent USA przegrywa wojnę wypowiedzianą własnym obywatelom. Administracja Białego Domu chciała zmusić stan Teksas do wycofania prawa chroniącego życie nienarodzonych. Na razie poległa na drodze sądowej.

Okrzyki zwolenników i przeciwników aborcji zagłuszają przemówienie Grega Abbotta, gubernatora Teksasu. Okrzyki zwolenników i przeciwników aborcji zagłuszają przemówienie Grega Abbotta, gubernatora Teksasu.
Bob Daemmrich /Zuma Press/Forum

Gdyby doszło kiedyś do nowej wojny domowej, secesyjnej – jakkolwiek ją nazwać – w USA, to byłaby ona kumulacją dwóch pulsujących od dekad, a w ostatnich latach ze szczególną mocą, sporów i podziałów: tych na tle rasowo-ekonomicznym oraz tych związanych z ruchami pro-life z jednej i tzw. pro-choice z drugiej strony.

Aborcja mobilna

Pierwsza wojna secesyjna wybuchła głównie ze względu na sprzeciw Południa wobec silnego na Północy ruchu abolicjonistycznego, domagającego się zniesienia niewolnictwa. Południe opierało swoją siłę ekonomiczną głównie na niewolnikach, więc opór wobec dążeń Północy był bardzo silny. Ewentualna nowa secesja byłaby wynikiem m.in. sprzeciwu stanów północnych i części południowo-zachodnich wobec coraz silniejszego w kilku stanach południowych nurtu domagającego się całkowitego zniesienia lub znacznego ograniczenia prawa do aborcji.

Warto w tym miejscu podkreślić, że w Stanach Zjednoczonych spór o aborcję nigdy nie był tematem zastępczym, drugorzędnym, przeciwnie, od zawsze jest batalią – nomen omen – na śmierć i życie. Dlatego też przy kolejnej jego odsłonie można było spodziewać się temperatury podobnej do tej, jaka zazwyczaj mu towarzyszy. A jednak tak rozgrzanych emocji jak w przypadku nowego prawa stanowego Teksasu nie było w tym temacie od 1973 roku, gdy w słynnej sprawie Roe vs. Wade Sąd Najwyższy zalegalizował de facto aborcję w całym kraju. Tym razem w walkę z prawem, które zakazuje wykonywania aborcji od momentu wykrycia bicia serca dziecka, zaangażowała się bardzo mocno administracja prezydenta Bidena. I wygląda na to, że na razie tę wojnę – przynajmniej na drodze sądowej – przegrywa. Niestety, to nie jest temat, który zwolennicy aborcji byliby gotowi odpuścić. Dowodem na to jest wysłanie przez organizacje „pro-choice” z Północy (głównie ze stanu Minnesota)… „mobilnych punktów aborcyjnych” na granice ze stanem Teksas. Przegrana na gruncie prawa może prowadzić do eskalacji takich wrogich działań.

Ciężkie działa Bidena

W czwartek 14 października federalny sąd apelacyjny odrzucił kolejny wniosek administracji Bidena, która starała się drogą sądową zawiesić obowiązywanie prawa, znanego pod nazwą „Texas Heartbeat Act” – czyli teksańska ustawa o biciu serca. Nakłada ona na lekarza obowiązek dokładnego badania płodu przed dokonaniem ewentualnej aborcji i w razie wykrycia bicia serca – zazwyczaj w okolicy 6. tygodnia ciąży – zakazuje jej wykonania. Batalia o to prawo trwa od paru miesięcy – najpierw potężne działa wytoczyła największa organizacja aborcyjna Planned Parenthood, która wystąpiła do Sądu Najwyższego z wnioskiem, by uchylił ustawę stanową, stwierdzając jej niezgodność z konstytucją. SN jednak umorzył sprawę, wobec czego do akcji wkroczyła administracja Białego Domu, najbardziej proaborcyjna w historii Stanów Zjednoczonych. Wypowiedzi samego Bidena i jego otoczenia były nawet nieukrywaną groźbą pod adresem władz Teksasu. Ponieważ to nic nie dało, ludzie prezydenta złożyli najpierw pozew przeciwko temu stanowi, a następnie również wniosek o zawieszenie prawa ze skutkiem natychmiastowym, i to bez żadnej rozprawy sądowej.

Zapiekłość Białego Domu w tej kwestii była niezwykła nawet jak na radykalnie lewicowe środowisko, jakie reprezentuje Joe Biden, a jeszcze bardziej wiceprezydent Kamala Harris, która przed ostatnimi wyborami deklarowała stanowczość w kwestii „praw reprodukcyjnych” w razie wygranej. Słowa dotrzymuje.

Smutna radość

Przez moment wydawało się, że Teksas jest na pozycji przegranej. Po pierwszym wniosku Bidena rację Białemu Domowi przyznał sędzia federalnego sądu okręgowego w Austin Robert Pitman (mianowany jeszcze przez Baracka Obamę). A konkretnie – zablokował czasowo wykonywanie ustawy stanowej do momentu rozstrzygnięcia sprawy przez Sąd Najwyższy. Administracja Bidena zaczęła już świętować zwycięstwo, a rzeczniczka Białego Domu Jen Psaki oświadczyła, że „orzeczenie jest ważnym krokiem naprzód w kierunku przywrócenia konstytucyjnych praw kobiet w całym stanie Teksas”. I dalej jeszcze mocniej: „Walka dopiero się rozpoczęła, zarówno w Teksasie, jak i w wielu stanach w tym kraju, gdzie prawa kobiet są obecnie atakowane”.

Ta smutna w istocie radość środowisk proaborcyjnych nie trwała jednak długo, bo niemal od razu apelację do sądu wniósł prokurator generalny Teksasu Ken Paxton. W przeciwieństwie do prokuratora generalnego USA, który popierał działania Bidena, prokurator Teksasu napisał na Twitterze: „Nie zgadzamy się z decyzją sądu federalnego i podjęliśmy już kroki, aby natychmiast odwołać się od niej do 5. Sądu Apelacyjnego. Świętość ludzkiego życia jest i zawsze będzie dla mnie najwyższym priorytetem”. I okazało się, że tym razem sędziowie przyznali rację władzom stanowym – wspomniane wyżej orzeczenie z 14 października przywraca – nomen omen – do życia ustawę Heartbeat.

„Odkręcić” rok 1973

Sprawa oczywiście nie skończy się na tej wygranej ruchów pro-life i sprzyjających im władzom Teksasu. Z pewnością zostanie podjęta kolejna próba rozstrzygnięcia sporu w Sądzie Najwyższym. A wtedy – w zależności od orzeczenia – może to mieć przełomowe znaczenie dla prawa aborcyjnego w USA. Warto bowiem zaznaczyć, że ustawy podobne do teksańskiej przyjęło w sumie kilkanaście stanów, gdzie jednak już wcześniej zablokowały je sądy federalne. Ale w każdym z tych stanów, również w Teksasie, wprowadzenie tak radykalnego – z punktu widzenia organizacji proaborcyjnych – prawa było obliczone właśnie na przeniesienie sporu na poziom Sądu Najwyższego po spodziewanych przegranych na poziomie sądów federalnych. To parcie do rozstrzygnięcia na najwyższym poziomie wiąże się z nadzieją, że obecny skład SN, w którym przeważają sędziowie konserwatywni, pozwoli odwrócić stan prawny, jaki obowiązuje w USA od 1973 roku. Krótko mówiąc, środowiska pro-life mają nadzieję na takie orzeczenie Sądu Najwyższego, które de facto zakaże aborcji w całych Stanach. Do pewnego stopnia wygrana w Teksasie jest zarazem przegraną tego projektu, bo jeśli sprawą nie zajmie się Sąd Najwyższy, wówczas nie dojdzie do takiego przełomowego orzeczenia i tylko Teksas pozostanie przez jakiś czas wyspą pro-life.

Mieszanka wybuchowa

Środowiska wspierające ustawę Heartbeat oceniają, że od 1 września, odkąd zaczęła obowiązywać (pomijając jej chwilowe zawieszenie), mogła uratować życie ponad 4500 dzieci. Z kolei środowiska pro-choice przekonują, że ustawa tylko przeniosła „zabiegi” poza granicę stanu, rozwijając tzw. turystykę aborcyjną. W Teksasie działało wcześniej ponad 20 klinik aborcyjnych. Gdy przez parę dni ustawa była zawieszona, kilka z nich wznowiło działalność. Inne zapewne żyją nadzieją, że ostatecznie Sąd Najwyższy całkowicie rozstrzygnie spór na ich korzyść. A to byłoby wielką przegraną nie tyle ruchów pro-life, ile milionów dzieci w całych Stanach, które każdego roku są ofiarami aborcji.

Jeśli można mieć jakieś poważne zastrzeżenie do teksańskiej ustawy, to wobec zapisu dającego każdemu obywatelowi prawo wniesienia skargi na lekarza, który dokonał aborcji. Stwarza to pole do różnych nadużyć i prób wygrywania sporów sądowych dla własnych korzyści, bo w razie wygranej skarżący obywatel może otrzymać „odszkodowanie” w wysokości kilku tysięcy dolarów. I trzeba przyznać, że gdyby ruchom pro-life w USA chodziło tylko o ochronę życia nienarodzonych (a jest to środowisko bardzo zróżnicowane, także w zakresie metod, które stosuje), zrezygnowałyby z tego zapisu, który słusznie budzi duże emocje. Jest jasne, że już sam zakaz aborcji od 6. tygodnia jest wystarczająco radykalny dla zwolenników aborcji, by dodatkowymi, niepotrzebnymi w sumie zapisami strzelać sobie w stopę w słusznej skądinąd sprawie.

Walka o aborcję i przeciwko niej toczy się w USA dosłownie na śmierć i życie. Nie ma wątpliwości, że jest to spór na tyle silny, że wraz ze wszystkimi innymi czynnikami mógłby stanowić przyczynę nie całkiem niemożliwej nowej wojny secesyjnej. To oczywiście nie musi być analogia 1:1 do wojny z początków historii USA, ale jest jasne, że spór o aborcję kumuluje w sobie wszystkie najbardziej gorące podziały: polityczne, religijne, moralne, ekonomiczne. Mieszanka wybuchowa.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.