Afrykańska lekcja życia

publikacja 24.10.2021 08:00

O tym, jaka jest Zambia, wielkiej lekcji życia i swoich doświadczeniach z krótkiego pobytu w Afryce opowiada diakon Piotr Leśnikowski SDB.

Afrykańska lekcja życia Archiwum prywatne

Małgorzata Gajos: Dlaczego zdecydowałeś się wyjechać na misje, skąd pomysł?

Dk Piotr Leśnikowski SDB: Pomysł, aby wyjechać na krótki projekt misyjny, bo ciężko to nazwać ogólnie misjami, był propozycją przełożonego Inspektora, na którą po dość długim zastanowieniu odpowiedziałem pozytywnie.  Jednak sama inicjatywa była wynikiem odpowiedzi na potrzeby pracującego tam współbrata z Polski. Dla mnie sama decyzja o wyjechaniu była podyktowana z jednej strony chęcią doświadczenia pracy salezjańskiej w innych warunkach niż te w Polsce i utwierdzenia się tym samym w powołaniu, a z drugiej strony chciałem się uczyć i poznać inne życie niż dotychczas. Ten wyjazd jak i spotkania z ludźmi oraz konfrontacja z różnego rodzaju sytuacjami czy problemami. To naprawdę spora dawka życiowej lekcji, z której cały czas czerpię. Poza tym to nie był mój pierwszy raz w Afryce. W 2015 roku wyjechałem na podobny projekt misyjny do Nigerii, więc wydaje mi się, że ten ostatni wyjazd do Zambii był też takim trochę zaspokojeniem ciężkiej do opisania „dziwnej” tęsknoty.

Czego obawiałeś się najbardziej?

Najbardziej obawiałem się, że warunki pracy mogą mnie przerosnąć i tego, że nie sprostałbym pewnym oczekiwaniom. Wszelkie obawy były trochę przesadzone. Zdarzały się  wyzwania szczególnie te na płaszczyźnie językowej (choć językiem urzędowym jest angielski to jednak dzieci i młodzież posługiwali się językiem bemba). Czy też w prowadzeniu warsztatów, które na pierwszy rzut oka wydawały się nie do przeskoczenia, to jednak z Panem Bogiem okazuje się, że wszystko jest możliwe. Trochę obaw miałem też w związku z malarią. Gdy jedzie się na krótki, półtoramiesięczny okres, to za żadne skarby nie chce się zachorować, bo byłaby to strata cennego czasu. Co ciekawe, bardziej obawiałem się właśnie tej straty czasu niż utraty zdrowia. Różnego rodzaju lekarstwa prewencyjne w moim wypadku były raczej niewskazane, co zwiększało tylko poziom stresu, ale pozostawał jeszcze spray na komary i moskitiera w nocy. 

Afrykańska lekcja życia   Archiwum prywatne

Jak pandemia wpływa tam na codzienne życie?

Jeśli chodzi o pandemię w Zambii to ona po prostu jest i są wobec niej stosowane środki ostrożności (maseczki), szczególnie w dużych miastach. Nie dało się odczuć paniki czy strachu. W wiosce, gdzie spędziłem najwięcej czasu, jedyną trudną rzeczą było to, że trzeba było ograniczyć ilość uczestników półkolonii do stu osób.

Jak można pomóc? Często słyszy się, że lepiej dać wędkę? Czy zawsze?

Jeśli chodzi o pomoc materialną to według mnie pozostaje cały czas najlepsza właśnie metoda „wędki”, ale potrzeba też bardzo dużo „nauczycieli”, którzy pokażą i nauczą jak z tej „wędki” korzystać. Dlatego istotna jest tu praca misjonarzy czy wolontariuszy misyjnych. Najlepiej samemu zdecydować się na taki wyjazd, oczywiście jeśli zdrowie i możliwości pozwalają, by po prostu fizycznie tam być i pomagać.

Gdy zaś chodzi o przysłowiowe same „ryby” to dużą potrzebę dostrzega się w dziedzinie medycyny (sprzętu i lekarstw). Ubóstwo związane ze sprzętem sprawia, że czasami w przychodniach ciężko jest o dobrą diagnozę chyba, że dotyczy ona malarii.

Afrykańska lekcja życia   Archiwum prywatne

Co robiłeś w czasie swojego pobytu? Na czym polegała twoja misja?

Głównym zadaniem było przygotowanie i przeprowadzenie półkolonii dla dzieci i młodzieży. Prowadziłem zajęcia sportowe z siatkówki, asystowałem przy grach i zabawach oraz opiekowałem się uczestnikami tego SUMMER CAMP’u .

Udało się też poprowadzić spotkania dla młodzieży, która uczestniczy w projekcie Adopcji Miłości czy też inaczej Adopcji na odległość. Pomagałem też w niedzielę współbraciom w parafii czy na filiach.

Co najbardziej zapadło ci w pamięć?

Odwiedzanie chorych z Komunią Świętą. Do chorych szło nas dwóch – ja i ksiądz z Zambii. Ja trzymałem w cyborium Komunię Świętą i szedłem krok za współbratem od jednego domu do następnego, z wioski do wioski. Wtedy też po raz pierwszy miałem takie dziwne przeświadczenie urzeczywistniania się Ewangelii – kiedy to Jezus posyłał swoich uczniów po dwóch – na moich oczach… Zabrakło tylko wypędzania złych duchów, choć było już blisko. Kiedy dotarliśmy z Komunią Świętą do ostatniego domku - właściwie była to taka lepianka pokryta strzechą - znaleźliśmy tam chorego mężczyznę. Leżał  na dużym materacu, zajmującym praktycznie całą powierzchnię. Wkoło latało mnóstwo much i niesamowicie śmierdziało. Znaleźliśmy się tam na prośbę jego żony, która nie wiedziała, co jeszcze może zrobić, jak mu pomóc i co mu dolega. Okazało się później, że mężczyzna uwikłał się w tzw. „witchcraft” (czarną magię) i twierdził sam, że to przez przekleństwo tak bardzo cierpi. Zasugerowałem Księdzu, że może przydałby się egzorcysta, zwłaszcza po tym, jak ten człowiek nie mógł i nie chciał się wyspowiadać. Ojciec obiecał, że jeszcze raz do niego przyjedzie. Pomodliliśmy się nad nim i jego rodziną i wioską. Dobrze, że nie trzeba było „strzepywać prochu z sandałów”.  

Afrykańska lekcja życia   Archiwum prywatne

Jaka jest Zambia?

Zambia jest bogata w swej różnorodności. W jednym kraju znalazło się ponad 70 plemion, które musiały się jakoś ze sobą zintegrować i trzeba przyznać, że wyszło im to bardzo dobrze, bo dość pokojowo. Podczas mojego pobytu odbywały się tam wybory prezydenckie, co mogło przerodzić się w coś niebezpiecznego, ale oprócz głośnych wieców nie było źle, nawet gdy wygrał ktoś z opozycji.

Jak reagowały na ciebie dzieci, dorośli?

Z tym podejściem do mnie różnie bywało. Niestety ci tzw. „biali” wypracowali sobie stereotyp kogoś, kto jest niesamowicie bogaty i rozdaje pieniądze lub inne materialne rzeczy na prawo i lewo. Taka trochę chodząca skarbonka. Takie podejście przeszkadzało zwłaszcza, kiedy się nic dosłownie nie miało.
Całe szczęście w większości ludzie, których poznałem w Zambii osobiście i którzy mieli okazję mnie poznać, byli niesamowicie dobroduszni, troskliwi i pomocni. Darzyliśmy się wzajemnie szacunkiem.

Z kolei dzieci podchodziły z dużą ciekawością i ze sporym zaufaniem. Łatwo było nawiązać z nimi relacje, o którą same się ubiegały, a nawet kłóciły. Trzeba było uważać, by równomiernie rozkładać czas poświęcany każdemu dziecku, by wszyscy mieli tyle samo. Podczas półkolonii zajmowałem się też sprawami medycznymi i jak komuś się coś stało, to przychodził do mnie. Pewnego dnia ktoś przyszedł z ciętą raną i potrzebował pomocy, której od razu udzieliłem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że wiele innych dzieci też chciało sobie zrobić jakąś krzywdę, byleby tylko skorzystać z pomocy medycznej i by dostać opiekę.    

Afrykańska lekcja życia   Archiwum prywatne

Napisałeś na swoim instagramie i facebooku, że „Afryka choć może pełna dramatów to jednak jest to piękny kontynent i też świetne lekarstwo na hedonizm i mój egoizm”. Jakich lekcji udzieliła ci Afryka?

Cały wyjazd do Afryki był niewątpliwie wielką lekcją życia, na której dowiedziałem się, że nie żyję dla samego siebie. Wiem już, że warto tak na serio rezygnować z tego co przyjemne dla drugiej osoby, dla innych i wiedzieć przy tym dlaczego. To „bycie dla...” daje naprawdę dużo radości.

Co poruszyło cię najbardziej podczas pobytu na misjach?

Świadectwo cierpliwego czekania na spotkanie z Chrystusem w Eucharystii i determinacja chęci udziału we Mszy Świętej. W niedziele, gdy jeździło się na filie (jedną filię odwiedza się niekiedy trzy razy w ciągu roku z powodu dużych odległości od kościoła parafialnego) było się zazwyczaj bardzo spóźnionym, ale ludzie czekali i oczekiwali, że wszystko będzie się toczyło swoim rytmem, że homilia będzie długa, że będzie dużo śpiewów, że po Mszy będzie poświęcenie wody czy dewocjonaliów, że uda się z każdym zamienić jeszcze jakieś słowo. To było poruszające, jak bardzo tym ludziom zależy na spotkaniu. Pamiętam pierwszy wyjazd na filię z księdzem Robertem, gdzie dwóch chłopców – ministrantów -  przeszło 20 km z innej wioski, by dotrzeć do kaplicy. Później udało ich się odwieźć z powrotem, ale dla mnie to, co zrobili, to było naprawdę coś wielkiego.  

Jesteś salezjaninem, co wniosłeś do swojego powołania dzięki wyjazdowi na misje?

W Zambii społeczeństwo jest bardzo młode, jest tam mnóstwo młodzieży, która potrzebuje obecności Salezjanów. I wiedziałem, że ja jako salezjanin jestem potrzebny. Bycie potrzebnym wśród młodzieży, w tym konkretnym powołaniu daje bardzo dużo radości  i nadaje sens tej życiowej misji.  

Jako zakonnik na pewno po tym wyjeździe inaczej patrzę na swoje ubóstwo i rozumiem lepiej papieża Franciszka, który powiedział, że pasterz musi pachnieć swoimi owcami, a nie drogimi perfumami. To 100% racja. Kiedy szedłem do Oratorium to musiałem iść  bez zegarka, bez telefonu, nawet bez medalika na szyi, bo to wszystko psuło relacje. Im bardziej byłem ubogi, jak tamtejsze dzieci i młodzież, tym lepiej.

Zamierzasz wrócić do Afryki?

Jest gdzieś w głowie taka myśl i nadzieja powrotu do Afryki, ale to zależy  jeszcze od wielu innych czynników. Niewątpliwie chcę być tam, gdzie będę potrzebny, a czy to będzie Polska czy jakiś inny kraj, np. Zambia czy Nigeria to zobaczymy. Na pewno w Afryce potrzeba świadków Chrystusa i jeśli mi się nie uda tam wrócić osobiście, to może dzięki mnie ktoś inny tam pojedzie.