Sojusznicy z popiołu

Jacek Dziedzina

|

GN 41/2021

publikacja 14.10.2021 00:00

Izrael może wygrać rywalizację na Bliskim Wschodzie ramię w ramię z… krajami arabskimi. Jeszcze 50 lat temu taki scenariusz wydawał się bardziej fikcyjny niż rozpad ZSRR.

Benjamin Netanjahu, Donald Trump  i Sheikh Abdullah bin Zayed bin Sultan Al Nahyan podpisali tzw. porozumienie abrahamowe. Benjamin Netanjahu, Donald Trump i Sheikh Abdullah bin Zayed bin Sultan Al Nahyan podpisali tzw. porozumienie abrahamowe.
JIM LO SCALZO /epa/pap

Wojna o niepodległość 1948–1949; wojna sześciodniowa 1967; wojna Jom Kippur 1973… Te określenia i daty każdemu żydowskiemu obywatelowi Państwa Izrael kojarzą się z jednym: z nieuznawaniem przez świat arabski prawa do jego istnienia. W każdej z tych wojen kraje arabskie stawiały sobie jeden cel: zniszczyć świeżo powstałe państwo żydowskie, uznawane przez nich za intruza i okupanta. Każda z tych wojen była wywołana przez arabskich sąsiadów Izraela, ale po każdej z nich to Izrael poszerzał stan posiadania, wygrywając z przeciwnikiem o wiele silniejszym. Dopiero z czasem kraj stał się potęgą militarną i gospodarczą, z którą nie tylko nie warto zadzierać, ale z którą można nawet zawierać nieformalne, taktyczne sojusze przeciwko wspólnemu wrogowi – Iranowi oraz – dziś coraz bardziej – Turcji. Efekt tej ewolucji jest taki, że obecnie realnymi arabskimi wrogami Izraela są głównie Palestyńczycy. Świat islamu nie jest już zatem jednomyślnie zdeterminowany, by sprawy palestyńskiej bronić do upadłego. Na tym poligonie pozostały Iran i Turcja, a z krajów arabskich – praktycznie tylko Liban (głównie ze względu na proirański Hezbollah), Syria oraz Katar, który nie kryje swojego wsparcia dla palestyńskiego Hamasu (niechętne porozumieniom z Izraelem były i są również Kuwejt czy Algieria, ale te kraje nie grają pierwszych skrzypiec w Lidze Państw Arabskich). Pozostałe państwa arabskie postawiły albo na neutralność, albo na taktyczny, nieformalny sojusz z Izraelem, albo na otwarte partnerstwo polityczne i gospodarcze. Niedawno minął rok od podpisania pod patronatem USA tzw. porozumienia abrahamowego, które było postawieniem kolejnego kroku w budowie tego niewyobrażalnego jeszcze pół wieku wcześniej sojuszu żydowsko-arabskiego. Po roku można powiedzieć, że „abraham” sprawdza się bardzo dobrze.

Koniec z bojkotem Izraela

Wrzesień 2020 r. W Waszyngtonie w obecności prezydenta Donalda Trumpa Izrael i Zjednoczone Emiraty Arabskie podpisują traktat o pokoju, relacjach dyplomatycznych i pełnej normalizacji stosunków. Oprócz tego zostaje podpisana „deklaracja o pokoju” między Izraelem a Bahrajnem. Deklaracja ma nieco mniejsze znaczenie niż traktat, ale wymowa symboliczna wydarzenia i okoliczności są jasne. Dopełnia to podpisanie porozumienia abrahamowego, czyli wspólnej deklaracji Izraela, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Bahrajnu i USA jako świadka, w którym strony wyrażają wolę „budowania pokoju, bezpieczeństwa i dobrobytu w oparciu o tolerancję, dialog i współpracę”. W październiku i grudniu Izrael reguluje stosunki z jeszcze dwoma krajami muzułmańskimi: Sudanem i Marokiem.

Co zyskało państwo żydowskie? Przede wszystkim zobowiązanie się partnerów do rezygnacji z bojkotu Izraela, możliwość nawiązania formalnych stosunków dyplomatycznych oraz współpracy gospodarczej i wymiany technologicznej. Warto zaznaczyć, że zwłaszcza w przypadku Emiratów podpisanie traktatu było tylko formalnym potwierdzeniem, niejako przyznaniem się przed światem do tego, że stosunki z Izraelem – choć nieformalne – od dłuższego czasu układały się bardzo dobrze. Nie jest również tajemnicą, że kraje arabskie zostały zachęcone do tej normalizacji przez administrację Trumpa całym pakietem obietnic, w tym dostawą sprzętu wojskowego, m.in. samolotów F-35 (dla ZEA) czy też uznaniem na forum międzynarodowym (dotyczy to głównie Maroka i Sudanu). Ponadto Izrael otworzył ambasady w ZEA i Bahrajnie, a oba kraje swoje placówki w Tel Awiwie (o Jerozolimie nie ma oczywiście mowy, bo tego nie wyobrażają sobie nawet najbardziej proizraelskie kraje arabskie).

Wspólny wróg

Dla krajów Zatoki Perskiej normalizacja stosunków z Izraelem jest nie tylko politycznym, ale przede wszystkim psychologicznym przełomem. I choć Zjednoczone Emiraty i Bahrajn są pierwszymi państwami z tego obszaru, które zdecydowały się na taki krok, to wymiana handlowa, technologiczna, wojskowa i polityczna również z innymi krajami Zatoki odbywa się od dawna. Najważniejsza jest tu Arabia Saudyjska, która z powodów bardziej symbolicznych niż politycznych „nie może” sobie pozwolić na oficjalne bratanie się z Izraelem. Od wielu lat jednak między monarchią Saudów a demokracją Żydów funkcjonuje wiele kanałów komunikacji i współpracy. W pewnym sensie podpisanie traktatu pokojowego i „porozumienia abrahamowego” przez Zjednoczone Emiraty jest najbardziej na rękę właśnie Arabii, która niejako za pośrednictwem ZEA może teraz „pod stołem” prowadzić politykę zbliżenia z Izraelem. Przyczyna tego przechylania jest znana: rosnąca siła Iranu z jednej oraz Turcji z drugiej strony to największe wyzwanie dla Arabii Saudyjskiej, która ma ambicję wygrać walkę o dominację w świecie islamu. Jednym z przejawów tej batalii jest brutalna wojna prowadzona w Jemenie, gdzie oba mocarstwa wspierają walczące ze sobą strony.

Palestyna nie istnieje?

Ta śmiertelna rywalizacja irańsko-saudyjska (a szerzej: szyicko-sunnicka) okazała się wybawieniem dla Izraela, zmusiła bowiem jedną ze stron do zawarcia z nim porozumienia lub co najmniej do „odpuszczenia” bojkotu państwa żydowskiego i wspierania Palestyńczyków. Po dekadach życia w nieustannym zagrożeniu Izrael po raz pierwszy może mieć pewne poczucie bezpieczeństwa, przynajmniej ze strony większości państw arabskich, a na pewno ze strony tych mających najwięcej do powiedzenia. Izrael nie musiał zobowiązywać się do niczego wiążącego na dłuższą metę: arabscy sojusznicy zadowolili się deklaracją, że przez 4 lata nie dojdzie do formalnej aneksji Zachodniego Brzegu. Dla Izraela to niemal zielone światło ze strony świata arabskiego, a raczej puszczone oczko z komentarzem: nie róbcie tego zbyt szybko, a my nie będziemy o to kruszyć kopii. Dowodem na to, że w państwach arabskich słabnie zainteresowanie „kwestią palestyńską”, jest m.in. drastyczny spadek nakładów finansowych na Autonomię Palestyńską o niemal 85 proc. (z 265 mln do 40 mln dolarów – dane za Polskim Instytutem Spraw Międzynarodowych). Dodajmy jednak, że to „wyparcie się” Palestyńczyków przez kraje arabskie dotyczy głównie rządów i przywódców – w społeczeństwach arabskich utrzymuje się dość wysokie poparcie dla utworzenia państwa palestyńskiego i walki z „syjonistycznym okupantem”. Niezadowolenie z faktu podpisania porozumień z Izraelem jest więc w tych krajach dość duże – z badań przeprowadzonych w Bahrajnie i ZEA przez amerykański Washington Institute wynika, że aż 60 proc. ich mieszkańców jest przeciwnych unormowaniu relacji z Izraelem.

Wojna przez pokój?

Rozdźwięk między ulicą a pragmatyką rządzących jest widoczny od czasu, gdy pod koniec lat 70. XX wieku pokój z Izraelem zawarł Egipt, jako pierwszy kraj arabski. Dla Egipcjan było to o tyle zaskakujące, że to przecież ich kraj przodował w antyizraelskiej koalicji, a zwrotu dokonał jako pierwszy. Wtedy jednak władze Egiptu były osamotnione wśród rządów krajów arabskich (Egipt na wiele lat został wykluczony z Ligi Państw Arabskich), a prezydent Anwar as-Sadat, choć otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, zginął w zamachu dokonanym właśnie w sprzeciwie wobec porozumienia z Izraelem.

Drugiego wyłomu w antyizraelskiej koalicji dokonała Jordania w 1994 r. To również było przełomowe wydarzenie, bo wcześniej królestwo Jordanii było głównym wrogiem Żydów. Dziś liczba arabskich sojuszników Izraela – oficjalnych i nieformalnych – nie tylko rośnie, ale też stwarza zupełnie nową perspektywę stosunków na Bliskim Wschodzie. Tyle że niekoniecznie musi to oznaczać pokój w tym newralgicznym regionie świata. Przeciwnie – normalizacja stosunków arabsko-izraelskich „oczyszcza teren” pod całkiem możliwą konfrontację między Arabią Saudyjską a Iranem. Dotąd oba mocarstwa regionalne pozwalały sobie wyłącznie na prowadzenie wojen zastępczych na cudzych terytoriach. Teraz każda ze stron zyskuje dodatkowy bodziec do ataku na przeciwnika – Arabia i jej sunniccy sojusznicy, mając po swojej stronie Izrael, mogą śmielej występować przeciwko Iranowi. Iran z kolei, wypominając Arabom zdradę kwestii palestyńskiej i „bratanie się z syjonistami”, może dążyć do ostatecznego określenia swojej pozycji w regionie, i istnienia Państwa Izrael. W tej wybuchowej układance wiele zależy od polityki Stanów Zjednoczonych. Niestety, po spektakularnej porażce w Afganistanie i jeszcze bardziej kompromitującej ewakuacji z tego kraju pozycja USA jest mocno osłabiona. Dla Izraela paktowanie z Arabami stwarza jednocześnie okazję do uratowania i wygrania własnej pozycji w regionie i rodzi ryzyko poważniejszej konfrontacji z perskim przeciwnikiem. – Izrael musi być Spartą – mówił mi przed laty były ambasador Izraela w Polsce Szewach Weiss, tłumacząc, dlaczego jego kraj musi być uzbrojony po zęby i trwać w nieustannej gotowości bojowej. Pokój z coraz większą liczbą krajów arabskich pozwala Izraelowi tylko częściowo wrzucić na luz.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.