Baśnie. To lubię 

publikacja 29.09.2021 13:14

O pisaniu baśni, miłości do Mickiewicza, rodzinnym orędowniku w Niebie, niedoścignionym wzorze wujka i wspólnej pracy z mamą Małgorzatą Musierowicz, opowiada Emilia Kiereś. 

Baśnie. To lubię  Emilia Kiereś. Bartłomiej Kiereś

Małgorzata Gajos: Jak się zaczęła Pani przygoda z pisaniem książek? Czego nauczyła się Pani od mamy, Małgorzaty Musierowicz, w tym temacie?

Emilia Kiereś: Początek był bardzo zwyczajny: opowiadałam córce bajkę na dobranoc, i z tej bajki rozwinęła się historyjka, która okazała się zalążkiem mojej pierwszej książki. Zatytułowałam ją: „Srebrny dzwoneczek”, a po raz pierwszy została wydana 11 lat temu. Wcześniej nie planowałam, że pisanie będzie moim zawodem – to się stało samo! Po „Srebrnym dzwoneczku” pomysły zaczęły pojawiać się w mojej głowie jeden po drugim. Nie pozostawało mi nic innego, jak zacząć je spisywać.
Od mamy nauczyłam się przede wszystkim, że nie należy się bać wykreślania tego, co się już napisało. Że tylko w ten sposób skutecznie oszlifuje się surowiec, którym jest pierwotny pomysł na książkę. I że trzeba być samokrytycznym. I nigdy nie pozwalać sobie na samozachwyt, bo to jest najgorsza pułapka.

Zajmuje się Pani także tłumaczeniami. Jaki wpływ miał na Panią wujek Stanisław Barańczak?

Wujek był tłumaczem, jaki się trafia raz na milion! I tłumaczył dzieła takiego kalibru, jakich nie odważyłabym się nawet wziąć na warsztat. Był i jest dla mnie niedoścignionym wzorem. Nie pytałam go jednak o rady, tym bardziej że kiedy zaczęłam zawodowo tłumaczyć, wujek był już bardzo chory. Za to chętnie i z wdzięcznością korzystałam – i korzystam do dziś – z jego gigantycznej wiedzy i doświadczenia, czytając jego prace dotyczące przekładów, no i same przekłady, oczywiście. Są wspaniałe. I bardzo wiele można się z nich nauczyć – jeśli chodzi o warsztat, o język, o metodę… 

Wybór polonistyki był pójściem w rodzinne ślady?

Rzeczywiście, zarówno mój wujek, jak i babcia ze strony taty skończyli studia polonistyczne. Ale to nie przywiązanie do tradycji kierowało moim wyborem. Początkowo bardzo chciałam zdawać na historię sztuki, poważnie przygotowywałam się do egzaminów wstępnych na ten kierunek. Ale na dwa miesiące przed maturą nagle poczułam, że chcę zdawać na filologię polską. Studiować literaturę, język, dowiedzieć się o nich jak najwięcej. Nigdy nie żałowałam tego wyboru. To był odruch serca, i jak się okazało – jak najbardziej słuszny. Dzisiaj wybrałabym tak samo.

Pisze Pani książki głównie dla młodych czytelników, ale starsi też po nie sięgają. Jakie książki były ulubionymi w dzieciństwie? Czy myślała Pani, że kiedyś będzie pisać dla dzieci?

Jak już wspomniałam, nigdy nie planowałam, że zwiążę przyszłość z pisaniem. Za to zawsze bardzo dużo czytałam, także jako dziecko. Uwielbiałam baśnie braci Grimm (choć zarazem niezmiernie się ich bałam!), wszystkie książki Astrid Lindgren, „Dziadka do orzechów” E.T.A. Hoffmanna, wszelkie baśnie i bajki – a mieliśmy ich w domu dużo. Ogromnie lubiłam Mary Poppins, chętnie sięgałam po Edith Nesbit, opowieści Hanny Januszewskiej… A potem byli „Trzej muszkieterowie” i wszystkie powieści Karola Maya. I wiele, wiele innych! Wracam do nich do dziś. Myślę, że dobre książki dla dzieci to takie, które lubią czytać także dorośli. Ogromnie mnie cieszy, że to, co sama piszę, trafia i do małych, i do średnich, i do całkiem dużych czytelników. Ten szeroki odbiór bardzo mnie motywuje – nie tylko do wymyślania i spisywania nowych historii, ale też do stałego doskonalenia warsztatu, do szukania nowych sposobów, rozwiązań, nowych ścieżek. Dzięki temu pisanie jest dla mnie stałym wyzwaniem.

Nad czym teraz Pani pracuje? Co najbardziej podoba się Pani w byciu pisarką?

Najbardziej w mojej pracy podoba mi się wolność i to, że nie mam szefa! I że mogę pracować w każdym miejscu, w jakim zechcę: przy biurku, w ogrodzie, w łóżku, w lesie, a nawet w namiocie. 
W tej chwili kończę czwartą książeczkę z serii zapoczątkowanej przez „Srebrny dzwoneczek”. Po bożonarodzeniowej „Złotej gwiazdce” i jesiennym „Miedzianym Listku” teraz przyszedł czas na wiosenną opowieść z nowym-nienowym bohaterem. Książka ukaże się w marcu 2022 w wydawnictwie HarperKids, poprzedzona wznowieniami wszystkich trzech wcześniejszych części. Pracuję też nad przekładem dla wydawnictwa Kropka: będzie to klasyczna powieść detektywistyczna dla nastolatków. Świetna zabawa! I przy tłumaczeniu, i przy czytaniu. Poza tym mam już zaplanowane kolejne powieści. Pomysłów mi nie brak, za to czasu chciałabym mieć więcej!

Jedna z książek dla dzieci była inspirowana balladą Adama Mickiewicza, a wydała Pani również jego „Ballady i romanse” z komentarzami. Ma Pani jakiś ulubiony wiersz, dzieło Adama Mickiewicza? 

To prawda, Adam Mickiewicz i jego twórczość są mi bardzo bliscy. Już kiedy byłam dzieckiem ogromne wrażenie robił na mnie niezwykły, tajemniczy nastrój i urok „Ballad i romansów” – i to się nie zmieniło do dziś. Zauważyłam natomiast, że współczesne dzieci i młodzież często już nie rozumieją tych utworów. Zmienia się język polski, zmieniają się realia, zmieniają się warunki życia, i dawne teksty literackie stają się niekiedy nie do rozgryzienia. Pomysł na to, żeby opatrzyć „Ballady i romanse” objaśnieniami skierowanymi do dzisiejszych czytelników, dojrzewał długo, i zanim zdecydowałam się podjąć to wyzwanie, minęło dobrych kilka lat. Pierwsze wydanie książki ukazało się w 2018 roku, w wydawnictwie Egmont. Wcześniej jednak napisałam „Łowy”, powieść z dreszczykiem, która stanowi właściwie przedakcję ballady „Świtezianka”. Można powiedzieć, że to była moja pierwsza przymiarka do tego tematu.

Dlaczego zdecydowała się Pani opracować akurat „Ballady i romanse”? 

Dlatego, że ze wszystkich dzieł Mickiewicza to właśnie te teksty najbardziej nadają się do czytania z dziećmi. Wspaniałe, fantastyczne światy, niebywała, niesamowita wyobraźnia, nastrój rodem z dreszczowca, tajemnica, zagadkowe postacie i zdarzenia, upiory, widma, duchy w tak wyjątkowym ujęciu – a przy tym tyle humoru! Aż żal, żeby nie pokazać tego dzieciom! Tylko jak to zrobić, skoro Mickiewicz to dla nich często prehistoria? Właśnie tym postanowiłam się zająć. Każdy utwór opatrzyłam przypisami, w których wyjaśniłam niezrozumiałe już dziś słowa i zwroty, każdemu utworowi towarzyszy też osobna gawęda, w której staram się przeprowadzić czytelników przez tekst Mickiewicza: piszę, o czym on opowiada, jak go czytać, ale też osadzam go w kontekście historycznym, kulturowym, dodaję ciekawostki i anegdoty o samym autorze. 

Czy ma Pani odzew ze strony studentów, uczniów? 

O tak, jest odzew – ze strony dzieci i młodzieży, a częściej nawet rodziców i nauczycieli, którzy z dziećmi i uczniami tę książkę czytają. Bardzo się cieszę, bo okazało się, że rzeczywiście taka pozycja jest potrzebna i przydatna. Odzywają się czytelnicy, którzy meldują mi, że dopiero teraz zrozumieli, o co chodzi w tej czy innej balladzie, a nawet tacy, którzy dzięki moim komentarzom zaprzyjaźnili się z Mickiewiczem. I to jest dla mnie najwspanialsza nagroda! 

Jak zachęcić młodych do sięgania po lektury albo by sięgnęli po nie po latach?

Nie wiem. Chyba nie ma na to jednego, sprawdzonego sposobu. Wydaje mi się, że ważne jest, żeby w ogóle podsuwać młodym książki. Każdy (no, może prawie każdy) w końcu trafia na tę „swoją” książkę, która otwiera przed nim wrota do świata literatury, do tej wspaniałej przygody. Chyba że się wcześniej zniechęci albo zrazi. Na pewno też warto czytać razem z dziećmi, od maleńkości, jak najwięcej, po to, by czytanie stało się w pewnym sensie naturalną czynnością. Wspólna lektura to także wspólne przeżywanie – jeśli dzieci polubią te wspólne seanse czytelnicze, polubią też książki. Tak myślę.

W Pani książkach często pojawia się temat rodzeństwa, chyba jest on bardzo bliski sercu?

Sama mam troje rodzeństwa, więc oczywiście jest to kwestia mi bliska. Ale też układy między rodzeństwem mogą być bardzo ciekawe i dają dużo fabularnych możliwości – dlatego lubię o tym pisać.

Niedługo pojawi się drugą część „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” nad którą pracuje Pani wspólnie z Mamą. Jak ta praca wygląda? 

Najpierw był pomysł na to, żeby stworzyć wspólnie coś w rodzaju encyklopedii „Jeżycjady”. Przeczytałam na nowo i uważnie wszystkie tomy serii i stworzyłam listę haseł, które dałoby się potencjalnie rozwinąć. Wyszedł z tego bardzo pokaźny rejestr. Ale potem – ponieważ obie, mama i ja, byłyśmy zajęte innymi sprawami zawodowymi i życiowymi – temat został odłożony na bok. Po kilku latach wrócił, i wtedy doszłyśmy do wniosku, że takie suche encyklopedyczne definicje nie będą szczególnie ciekawe. Zaczęłyśmy się zastanawiać nad zmianą formuły. Wtedy właśnie zrozumiałam, że ta książka powinna opowiadać przede wszystkim o tym, gdzie tkwią źródła jeżyckiej serii i jak wygląda proces przetwarzania rzeczywistości na fikcję literacką. Dotarło do mnie-czytelniczki „Jeżycjady”, że najciekawsze jest właśnie to, że profesor Dmuchawiec lubi Mozarta, bo mama kocha Mozarta. Że Przeszczep sadził róże, bo mama hoduje róże. Że bohaterowie jej książek sięgają po takie czy inne lektury, bo mama je czyta i lubi – bądź nie lubi. Że wszystko to ma źródło w rzeczywistości. Mamie spodobała się ta koncepcja. Przygotowałyśmy razem nową listę haseł, bazując na tej pierwszej – a następnie mama cudownie je ożywiła, rozwinęła w gawędę i stworzyła wspaniałą opowieść o „Jeżycjadzie”, ale też o naszej rodzinie i o życiu w ogóle. Ja tymczasem zajęłam się fotografowaniem, a także przygotowaniem materiałów graficznych i przejrzeniem rodzinnego archiwum. To była bardzo ścisła współpraca, konsultowałyśmy się niemal codziennie, omawiałyśmy tekst, dopasowywałyśmy zdjęcia i ilustracje. W ten sposób powstała książka „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę”. A ponieważ nie zmieściły się w niej wszystkie przygotowane przez nas hasła, teraz, po półtora roku, wydawnictwo HarperCollins wydaje część drugą: „Na Jowisza! 2 – Nadal uzupełniam Jeżycjadę”.

Czytając pierwszą część „Na Jowisza” dowiedziałam się, że w Pani rodzinie jest błogosławiony. Jak to jest mieć rodzinnego orędownika w Niebie?

To było oczywiście niezwykłe przeżycie, kiedy ktoś, kogo znałam od dziecka z różnych rodzinnych wspomnień i fotografii, brat babci, a więc osoba, z którą łączą mnie więzy krwi, została ogłoszona błogosławionym. Ale nie czuję się tak, jakbym miała „znajomości” w Niebie. Wierzę, że bł. ks. Marian Konopiński, który zmarł męczeńską śmiercią w Dachau wskutek eksperymentów medycznych przeprowadzanych przez Niemców, jest orędownikiem wszystkich w równym stopniu. I to przeświadczenie cieszy mnie znacznie bardziej, niż gdyby miał wspierać tylko mnie.

Ostatnia Pani książka "Lapis" bardzo mocno związana jest ze słowem. Tytuł może skłonić niektórych czytelników do sięgnięcia po słownik.  Nawet legendarna poczwara, która pojawia się w opowieści sama w sobie jest niesamowicie związana ze słowem. Myślę, że ta książka pokazuje ile dobra, ale ile też zła można wyrządzić słowem. Jak powinno się je ważyć. Czy można "Lapis" traktować jaką taką wskazówkę dla czytelników, którzy dzisiaj dużo bardziej obracają się w świecie wirtualnych słów, a które potrafią mieć olbrzymią siłę rażenia?

„Lapis” po łacinie oznacza po prostu „kamień”. Moja książka to baśń o mieście Lapis zbudowanym z kamienia, ale też o słowie, o samotności, o ludziach i rozmaitych relacjach między nimi. Już od pewnego czasu chciałam napisać opowieść o słowie. Obserwuję z żalem, a niekiedy ze zgrozą, że w naszych czasach słowo – zarówno pisane, jak i mówione – coraz mniej znaczy. Zalewani jesteśmy masą pustych słów, złych słów, słów, których znaczenie zostaje zmienione albo których używa się w niewłaściwym kontekście. Osacza nas językowe niedbalstwo i niechlujstwo. Język się wulgaryzuje, ubożeje. Mnie się to nie podoba. Uważam, że słowo naprawdę kształtuje rzeczywistość – a więc i nas samych, i to, w jaki sposób myślimy – i między innymi dlatego powinniśmy o nie dbać. Poprzez tę baśń, skierowaną przede wszystkim do młodszej młodzieży, chciałam uwrażliwić czytelników na to zjawisko, jakim jest słowo, czy szerzej: język. Ale oczywiście na pierwszy plan tej książki wysuwa się wielopiętrowa przygoda – i zagadka z Poczwarą w tle.

Dlaczego zdecydowała się Pani na pisanie baśni?

Bo kocham baśnie. To wspaniały gatunek literacki, z piękną i starą tradycją. Baśń ma atrakcyjną formę, a w jej treści, pełnej przecież przygód i niezwykłych zdarzeń, można zawrzeć wiele poważnych zagadnień i istotnych prawd. Baśń chętnie  wykorzystuje kostium i symbol – dlatego potrafi być tak niejednoznaczna i wielowymiarowa. W baśni podoba mi się też to, że jest uniwersalna i da się ją odczytać na wielu poziomach, dzięki czemu z powodzeniem mogą się w niej odnaleźć zarówno dzieci, jak i dorośli.