Dopóki walczę, jestem zwycięzcą

Aleksandra Pietryga

publikacja 31.08.2021 22:45

Dominika jest niewidoma. Lucyna i Rafał jeżdżą na wózkach inwalidzkich. U Róży neuroborelioza spowodowała paraliż wszystkich czterech kończyn. Co ich łączy poza niepełnosprawnością? Siła woli, hart ducha, radość i ogromna wola życia. Oto historie czterech paraolimpijczyków, którzy w Tokio odnieśli sukcesy.

Dopóki walczę, jestem zwycięzcą Róża Kozakowska po zdobyciu złota w Tokio fot. Bartłomiej Zborowski /Polski Komitet Paraolimpijski

Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, olimpiada, Mistrzostwa Świata w siatkówce. Chętnie śledzimy te wydarzenia, ekscytujemy się zdobytymi medalami czy miejscem w klasyfikacji. Mniej uwagi przywiązujemy do sukcesów paraolimpijczyków. A to dopiero są historie - osób z niepełnosprawnością fizyczną, ale za to z hartem ducha, charakterem, osobowością i pasją, których większość ludzi w pełni sprawnych fizycznie może im tylko pozazdrościć.

Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu

Dominika Putyra jest niewidoma. W Tokio startowała razem ze swoją pilotką Ewą Bańkowską w wyścigu tandemów. Zajęły czwarte miejsce w czasówce w kategorii B. Ich czas to 49 minut 45 sekund i 17 setnych. Z Ewą Dominika zdobyła już mistrzostwo Polski i Europy.

Dominika straciła wzrok jeszcze w dzieciństwie. W czwartej klasie podstawówki zachorowała na grypę. Infekcja uwolniła chorobę genetyczną, przez którą dziewczynka zaczęła tracić wzrok. Dziś ma 36 lat. "Nigdy nie miałam pretensji do Pana Boga, że straciłam wzrok - mówi. - Powiedziałam: Jak mi zabrałeś wzrok, to teraz sobie ze mną radź!". 

Fakt, że jest niewidoma nie przeszkodził Dominice w zdobywaniu szczytów - w przenośni i dosłownie. Ukończyła muzykoterapię i pracowała jako muzykoterapeuta w klinice "Budzik" przy wybudzaniu dzieci ze śpiączki, ale i z osobami z różnymi uszkodzeniami neurologicznymi - m.in. chorymi dotkniętymi Alzheimerem czy osobami autystycznymi. Oprócz tego Dominika gra na organach i na harfie. Zna język angielski, niemiecki, hiszpański, francuski i... tybetański. Próbowała szermierki, żegluje, pływa, jeździ na nartach, łyżwach, rolkach, konno i na rowerze. Jej mottem są słowa św. Pawła: "Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść", a największym autorytetem dla niej jest jej tata.

Sport w życiu Dominiki i jej braci był od zawsze. O to, by dzieci były aktywne fizycznie, zadbali rodzice. Już we wczesnym dzieciństwie zabierali dzieci na pływalnię, na stok narciarski. Po utracie wzroku dziewczyna próbowała różnych sportów amatorskich, aż trafiła na kolarstwo. "Wzięło się trochę z frustracji - do każdej z dyscyplin potrzebuję przewodnika, samej było mi coraz ciężej i pomyślałam, że w klubie będzie o to łatwiej - mówi o sobie kolarka. - Choć na początku nie zdawałam sobie sprawy, jaki jest poziom tego sportu i jak wiele ten sport mi ma do zaoferowania i ile mogę w nim osiągnąć".

"Kiedy już nie daję rady, to mówię tylko 'Jezu, Jezu, Jezu', bo jedno wezwanie jest akurat na jeden obrót korby" - mówi. Kiedy ktoś pyta, skąd bierze tyle energii do życia i działania, odpowiada: - "Jadę na 'koksie' pod tytułem Różaniec i Eucharystia".

Na Eucharystii Dominika jest niemal codziennie. Różaniec odmawia w czasie "nudnych treningów". Także w czasie zgrupowań czy zawodów. "Z rekolekcji ignacjańskich mam zakodowane to 'magis' - więcej, więcej w kierunku Boga" - mówi.

Więcej o Dominice przeczytacie: Dominika Putyra rusza po złoto do Tokio.

Tej dziewczyny nie da się złamać

Lucyna Kornobys została w Tokio wicemistrzynią paraolimpijską w pchnięciu kulą. Polka zdobyła srebro i powtórzyła sukces z 2016 roku z Rio de Janeiro. Nasza kulomiotka to niezwykła dziewczyna, która w życiu przeszła przez kilka piekieł i tylko dzięki swojej determinacji nie znalazła się na marginesie. O jej życiu opowiedział na Twitterze Michał Pol, dziennikarz sportowy, bloger i youtuber. "Muszę Wam opowiedzieć o Lucynie Kornobys, naszej srebrnej kulomiotce z Rio i już z Tokio - napisał. - Nie wiele znam osób z większą determinacją, tak bardzo zawziętych, odpornych na przeciwności, walczącej z nierównościami i o innych".

Dzieciństwo było traumą, której nikomu nie życzę - opowiada o sobie Lucyna Kornobys. Kiedy miała kilka lat, zmarła jej mama. Została sama z licznym rodzeństwem i ojcem, który bił i głodził dzieci. Maluchy na zmianę pracowały, żebrały albo szabrowały, żeby mieć coś do zjedzenia. W końcu same zgłosiły się do Domu Dziecka.

"W domu dziecka tylko narty pozwalały mi zapomnieć, zatracić się w czymś przyjemnym. Pojechaliśmy na Kappelę za Jelenią Górą. Jeszcze ten jeden zjazd i do busa. Ruszyłam. Jakiś facet, rozłożył ręce i wydarł się: 'Zjeżdżam! Z drogi! Nie umiem jeździć!' I wjechał prosto we mnie..." - relacjonuje słowa i dramat polskiej kulomiotki Michał Pol na Twitterze.

 

Sportsmenka z żalem opisuje swój pobyt w szpitalu. Sama, bez rodziny, która by się o nią starała. Dla Domu Dziecka - jak mówi - jej półroczny pobyt w szpitalu, to jeden problem z głowy. "Nie pytał o mnie wtedy pies z kulawą nogą. Zero zainteresowania" - stwierdza Lucyna Kornobys.

Niestety, stan dziewczyny się pogarszał. Nogi przestawały funkcjonować. Lekarze nie mieli pojęcia, co się dzieje. Potworne zabiegi, operacje, gips - to były prawdziwe tortury dla 15-letniego dziecka. W końcu zapadł wyrok: czterokończynowe spastyczne porażenie kończyn. "Dostałam rentę 700 zł i do widzenia. Starałam się chodzić o kulach, ale szło coraz gorzej, ręce nie wytrzymywały ciężaru".

"Przejście paru głupich metrów zajmowało pół godziny. Kiedyś nogi ugięły się pode mną na przejeździe kolejowym. Usiadłam na szynach i nie mogłam wstać. Pomyślałam: 'a niech się dzieje co chce, może tak będzie lepiej...' Ale jakiś kierowca, wybiegł z samochodu i pomógł mi wstać...".

Najgorsza była bezsilność w tym wszystkim. I brak ludzkiej życzliwości, pomocy, współczucia. "Raz stała przed sklepem, do którego nie mogła wjechać przez schodki" - opisuje M. Pol. - "Z odliczonymi pieniędzmi prosiłam ludzi, żeby mi zrobili zakupy. Patrzyli z odrazą jak na wariatkę albo narkomankę. Przez pół godziny nikt nie chciał pomóc. Popłakałam się z bezradności..." - przytacza słowa naszej srebrnej medalistki.

Dramatyczna sytuacja nie zgasiła w niej ducha walki i chęci do życia. W najtrudniejszym dla niej czasie napisała maturę i ukończyła studia. Zaczęła pracować w urzędzie, aż nagle odkryła, że niepełnosprawni także uprawiają sport. I odnoszą niemałe sukcesy. "Ciągnęło mnie do ludzi, których nie będzie razić moja niepełnosprawność" - wyznaje.

Rozpoczęła swoją przygodę ze sportem od treningów siatkówki na siedząco. W końcu jednak pasję odkryła w rzutach lekkoatletycznych. Szybko pokazała, że należy ją uznać za przedstawicielkę polskiej, a potem światowej paralekkoatletycznej elity. Na pierwszych zawodach zdobyła 3 medale. Potem były mistrzostwa świata w Nowej Zelandii w 2011 roku, gdzie zdobyła srebrny medal w rzucie oszczepem, a w finale pchnięcia kulą zajęła 5 miejsce. "I tak postanowiłam dalej walczyć" - mówi.

Lucyna zaczęła też walkę na innym polu. Robi wszystko, by ludzie zaczęli dostrzegać niepełnosprawnych w społeczeństwie, żeby rozumieli ich potrzeby i odpowiadali na nie. Dla niepełnosprawnych dzieci organizuje zawody, turnieje, wyjazdy integracyjne - zawsze połączone z wysiłkiem fizycznym, bo chce zarażać te dzieciaki pasją do sportu. Prowadzi prelekcje w szkołach, warsztaty ze zdrowymi dziećmi, żeby uwrażliwić je od początku na osoby niepełnosprawne i przełamać w nich lęk wobec niepełnosprawności. Prowadzi także warsztaty z savoir-vivre wobec osób z niepełnosprawnościami, by nauczyć społeczeństwo, że również te osoby zasługują na szacunek i godne traktowania.

"O jej determinacji niech świadczy historia z MŚ do Dubaju w 2019 - pisze M. Pol. - Przyjechała ze stanem zapalnym przyczepu łokciowego (łokieć golfisty i tenisisty w jednym). Wiodącą ręka którą pcha ledwo podnosiła kubek z herbatą. Ale na zawodach: złoto i rekord świata!".

Droga do sukcesu jest zawsze w budowie

Grający na wózku tenisista stołowy Rafał Czuper powtórzył osiągnięcie z igrzysk w Rio de Janeiro i zdobył srebrny medal w paraolimpiadzie w Tokio. W 2008 roku tenisista uległ koszmarnemu wypadkowi drogowemu, wskutek czego doszło do uszkodzenia rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym i paraliżu kończyn dolnych. Rafał spędził w szpitalu 1,5 roku. 

Gdy odbywał rehabilitację w szpitalu, odwiedził go pracownik Fundacji Aktywnej Rehabilitacji i poinformował o możliwości uprawiania sportu na wózku. Ukochana w młodości piłka nożna i kick-boxing odpadały ze zrozumiałej przyczyny. "Ale został mi tenis stołowy, który można uprawiać wszędzie" - opowiada srebrny medalista. - "Miesiąc później pojechałem na swój pierwszy turniej do Puław, tam dostałem kontakt do mego obecnego trenera Marka Iwanickiego i tak to się potoczyło".

Przeczytaj też: Wrócę z medalem

Trenerowi jest szczególnie wdzięczny. "Świetny człowiek, poświęcił mi mnóstwo prywatnego czasu. Serdecznie mu za to dziękuję!".

Tenisista mówi o sobie, że wyróżnia go waleczność i umiejętność kreatywnego myślenia podczas meczu. Jako swoje największe zalety wymienia konsekwencję w dążeniu do celu, upór, ciągłą chęć bycia lepszym. "Najlepsze, co w życiu zrobiłem, to nie załamałem się po wypadku samochodowym" - mówi - "Dziś sport to mój sposób na życie. Moje motto to: Droga do sukcesu jest zawsze w budowie…" .

Historia naszej złotej medalistki w rzucie maczugą Róży Kozakowskiej to gotowy scenariusz na film. Ojciec-okrutnik maltretował ją i jej matkę. "Bił, dusił, topił - opowiada Beata Kozakowska, mama Róży. - Do domu nie można było wrócić, bo by zakatował". "Nawet na kanapie w domu nie mogłam usiąść" - wyznaje Róża. - Nieraz tak mnie zmaltretował, że ledwo z życiem człowiek uszedł...".

Róża obiecała sobie, że jeśli zdobędzie złoty medal w Tokio, to opisze całe swoje życie w autobiografii, której da tytuł "Złote piekło".

Trzeba wstać i zaczynać od nowa

Zapowiadała się na świetną sprinterkę. Ojciec nienawidził jej sukcesów sportowych. Kiedy zdobywała medale i przynosiła puchary do domu, katował ją jeszcze mocniej. Ciągnął za włosy, bił głową o ścianę. Wrzeszczał, że ją zabije, że nie ma prawa żyć. W końcu wbił siekierę w jej kolano. "Ale żyję - mówi Róża, śliczna, delikatna blondynka. - Widocznie TAM NA GÓRZE stwierdzili, że mam tu jeszcze wiele do zrobienia".

Do niedawna mieszkała w kontenerze bez dostępu do bieżącej wody. Jakby tych cierpień było mało, Różę ukąsił kleszcz. Dziewczyna zachorowała na neuroboreliozę stawowo-mózgową, która zaatakowała jej układ nerwowy. "Jest to choroba, która może z dnia na dzień dosłownie ściąć z nóg" - mówi. - "U mnie wywołała paraliż wszystkich czterech kończyn, chociaż każdej w innym stopniu". 

Na początku choroby Róża z doskonałymi wynikami skakała w dal. Stawała się coraz lepsza. W 2019 roku zajęła czwarte miejsce na swoich pierwszych mistrzostwach świata w Dubaju. Niestety, choroba zaatakowała mocniej. Róża przestała chodzić. Ręce zostały porażone, w dodatku Róża cierpi na wzmożone napięcie mięśniowe, co wiąże się z ogromnym bólem. Trzeba było zmienić dyscyplinę sportową. Trener namówił Różę na pchnięcie kulą, co okazało się przy jej chorobie bardzo trudne i bolesne. Dlatego sięgnęła po maczugi.

"Z miejsca zakochała się w maczugach. I jak pokazał konkurs w Tokio, z wzajemnością" - pisze Michał Pol dla paralympic.org.pl. - "Kiedy przychodzę na trening całuję je na dzień dobry i mówię do nich: Hej laleczki, polatamy sobie dzisiaj, co?". 

"Jestem nietypowym sportowcem - mówi o sobie Róża w wywiadzie dla TVP Sport. - Muszę więcej odpoczywać, mniej się stresować i wtedy rzucam. Nie mogę przeciążyć układu nerwowego. Inaczej skutki byłyby opłakane. Ale to nieważne - rozpromienia się złota medalistka. - Nie ma co płakać, dałam radę, zawsze dam sobie ze wszystkim radę".

"Sport jest całym moim życiem. Wypełnia mnie całą. Pomaga zwłaszcza wtedy, kiedy jest ciężko, a zdrowie potrafi dać mi naprawdę w kość. Nie poddałam się dzisiaj. Nie mogłam przecież zawieść was wszystkich. Cały kraj przecież na mnie liczył" - powiedziała Róża po sukcesie w Tokio w rozmowie z TVP Sport. - "Warto być upartym i walczyć o swoje marzenia. Nawet kiedy się leży na ziemi i nie ma już nic - trzeba wstać i zaczynać od nowa".

"Jako ośmioletnia dziewczynka prosiła Boga, żeby zakończył ten koszmar i zabrał ją z tego świata - pisze M. Pol. - Na szczęście, jak mówi, Pan Bóg miał na nią inny plan. 'Ta nieustanna walka o przeżycie uformowały mnie jako zawodnika. Sprawiły, że mam bardzo silny charakter. Żaden ból i cierpienia nie sprawią, że przestanę walczyć. Do ostatniego tchu. Dopóki walczę, jestem zwycięzcą - identyfikuję się z tym mottem, a moja postawa jest jego ucieleśnieniem' - mówi Róża".