Wroga pobożność

Aleksander Bańka

Niestety, chyba nie dziwi nas już fakt, że wrogość to część języka, jakim posługuje się świat. Ale że w taki sam sposób wdarła się ona również do chrześcijańskiego dyskursu – to powinno nas napawać smutkiem i bólem. I nie chodzi już tylko o antyświadectwo, jakim wielu uczniów Chrystusa stało się dla świata, ale o fałsz, w którym żyją, pławiąc się w nim pod dumnym szyldem prawdziwych uczniów Chrystusa.

Wroga pobożność

Nazywamy to gorliwością, niemożnością milczenia wobec zła, walką o prawdę. W rzeczywistości te i wiele innych określeń, których używamy, to często po prostu zawoalowane sposoby opisywania wrogości, która rządzi naszym sposobem myślenia, działania i przeżywania rzeczywistości. W naszej chrześcijańskiej wersji ma ona dodatkowo tę toksyczną właściwość, że przebiera się w szaty pobożności. Pod szyldem Jezusa, Maryi, aniołów i wszystkich świętych potrafimy zwyzywać inaczej myślących braci w wierze, używając przy tym wulgaryzmów, złośliwości, cynizmu i kanalizując tę wybuchową mieszankę w religijnej agresji. Dlaczego religijnej? Bo okraszonej obficie cytatami z Pisma Świętego, życzeniami nawrócenia lub wyniosłym zapewnieniem o modlitwie za duszą naszego chrześcijańskiego wroga, wszak – w naszym przekonaniu – innego ratunku już chyba dla niego nie ma.

Dlaczego tak drażni nas inność? Dlaczego nie potrafimy znieść odmienności przekonań i postaw naszego katolickiego bliźniego? W głowach wielu z nas wiara weszła w ścisłą symbiozę z sympatiami politycznymi, poglądami „covidowymi”, „szczepionkowymi” i innymi jeszcze. Stała się narzędziem walki z tym, czego w świecie nie akceptujemy, boimy się i nie rozumiemy. Gdy tylko ktoś ośmieli się w tych kwestiach mieć przekonania inne niż nasze, natychmiast uruchamia się w nas niechęć, podejrzliwość, złość, a następnie eksploduje we wrogiej formie wyrazu, która choć brzmi często religijnie, z prawdziwą religijnością nie ma nic wspólnego. Problem w tym, że u podstaw takich reakcji tkwi wewnętrzna kruchość, niepewność siebie i ostatecznie słaba, nierelacyjna, niepogłębiona wiara zamknięta w zewnętrznej, religijno-rytualnej formie. Niestety, niewielu spośród tych, którzy tak postępują, potrafi się do tego przyznać. Problem zazwyczaj widzą w innych – nie w sobie, a ich wroga pobożność wydaje się niekorektywna.    
 
Co z tego wynika? Nic dobrego. Nie ma w tym ani grama chrześcijańskiej miłości. Jest natomiast pogłębiający się rozpad relacji, zanik dialogu, odrzucenie, zgorszenie, atomizacja Kościoła i coraz bardziej postępujące oddalanie się od siebie chrześcijańskich środowisk. I tylko „bohaterowie” tych procesów są z siebie zadowoleni. Niczym prawdziwi wojownicy w krucjacie o własne racje chowają do pochwy miecz, którym przed chwilą bez opamiętania okładali po głowie współbraci w wierze. Wielu z nich nad gruzami miłości bliźniego odmówi następnie litanię modlitw, dając tym samym zasłużony wyraz swej religijności. I chyba niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma w tym nic z prawdziwej pobożności. Ta, przecież, jak pisał niegdyś Pseudo-Antoni Egipski, jest niczym innym, jak tylko spełnieniem woli Bożej, a wyraża się w łagodności, mądrości, hojności i życzliwości.