Pięć miesięcy po porodzie zdobyła złoty medal olimpijski

mjr

publikacja 23.07.2021 20:00

I to po drugiej stronie globu! 25 lat temu przebojem wdarła się do świadomości Polaków jako mistrzyni. Dzięki niej przez chwilę Polska stała się niespodziewanym liderem klasyfikacji medalowej na igrzyskach olimpijskich. O wspaniałych wspomnieniach, ale i tym, co było po drodze, oraz o tym, co jest teraz, opowiada Renata Mauer-Różańska.

Pięć miesięcy po porodzie zdobyła złoty medal olimpijski Renata Mauer-Różańska z wspomina swoje sportowe sukcesy, ale także działania samorządowe i akademickie. Maciej Rajfur /Foto Gość

Maciej Rajfur: Atlanta 1996. Od tamtych chwil minęło 25 lat, sięga Pani jeszcze po karabin?

Renata Mauer-Różańska: Strzelam bardzo rzadko. Muszę przyznać, że teraz mam mniej czasu niż w okresie aktywności sportowej. Moje teraźniejsze obowiązki zajmują mnie bardziej niż wtedy mój trening. Kiedyś to on zajmował mi największą część dnia, a trenowałam nie tylko na strzelnicy.

Który medal olimpijski ceni Pani najbardziej i dlaczego?

Wszystkie cenię na równi, choć były zdobywane w zupełnie innym stylu, w inny sposób, z innym podejściem, przygotowaniem i motywacjami. Każdy, nawet ten brązowy z Atlanty, ma dla mnie ogromną wartość. Choć ja nie lubię mówić za bardzo o medalach, o ich wyliczaniu. Pamiętam dobrze słowa naszego dawnego szefa szkolenia pana Tadeusza Baranowskiego, który kiedyś przed wyjazdem na ważne zawody powiedział: „Życzę ci, żebyś wróciła zadowolona”. Igrzyska nie powinny polegać na myśleniu o medalach. To jest według mnie destrukcyjne. Na takiej imprezie trzeba skupić się na swoim starcie, nie na nagrodach czy zaszczytach. Dlatego nigdy nie interesowałam się prognozami medalowymi. Wiedziałam, że muszę się skoncentrować na swoim strzelaniu. Zaś każdy strzał to osobna szybka decyzja, która musiała być podjęta w najlepszym momencie.

Ostatnio otrzymała Pani honorowe obywatelstwo Wrocławia. Związała się Pani z tym miastem na dobre, choć pochodzi Pani z Nasielska niedaleko Warszawy...

Wrocław od ponad 30 lat jest moim domem. Jest miastem otwartym na świat, w którym można realizować się nie tylko sportowo. Z Wrocławiem związana jestem rodzinnie, zawodowo i społecznie. Tu mam wsparcie męża, dzieci i przyjaciół. Trenując w WKS „Śląsk”, osiągnęłam swoje największe, międzynarodowe, sportowe sukcesy. Ukończone studia w Akademii Ekonomicznej i Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu dały mi możliwość podjęcia pracy na uczelni, a działalność w radzie miejskiej i Regionalnej Radzie Olimpijskiej znacznie poszerzyły zakres mojej działalności i związały z Wrocławiem na dobre.

Pięć miesięcy przed historycznym startem w 1996 r. urodziła Pani córkę Natalię. Odniosła Pani międzynarodowy sukces, zupełnie niedawno wyszedłszy z sali porodowej pod drugiej stronie globu...

Wyjazd za ocean na igrzyska olimpijskie okazał się jednym z najtrudniejszych momentów w moim życiu.

Ale po czasie można powiedzieć, że podjęła Pani bardzo dobrą decyzję.

Myślę, że tak. Ja, jeszcze będąc w ciąży, miałam rozpisany cały plan do igrzysk. Trenowałam dość długo w ciąży, więc miałam krótką przerwę. Wyliczyliśmy z trenerem Andrzejem Kijowskim niemal każdy dzień, a okazało się, że Natalia urodziła się dwa tygodnie po terminie. Trzeba było wywoływać poród.

Wiele osób mnie wspierało w tym wyjeździe na igrzyska. Nikt nie przyjmował do wiadomości, że mogę nie pojechać. W wielkiej tęsknocie i rozdarciu wyruszyłam do Atlanty. Gdyby nie wsparcie trenera, klubu, Polskiego Związku Strzelectwa Sportowego, rodziny, a szczególnie mojej mamy, stanęłabym przed ogromnym dylematem.

Czy musiała podejmować Pani później w swojej karierze sportowej równie trudne decyzje?

Każdy mój wyjazd był bardzo trudny. Zdecydowałam się na uprawianie sportu na najwyższym poziomie, dlatego nie miałam innego wyjścia. Natomiast tam, gdzie mogłam, zabierałam Natalię ze sobą. Moi koledzy i koleżanki z kadry narodowej opiekowali się córką, kiedy mieli wolny dzień, a ja musiałam stanąć w swojej konkurencji do rywalizacji. Przed wyjazdem na zawody już wiedziałam, która koleżanka i który kolega w danym momencie będą zajmować się Natalią (śmiech). Ona towarzyszyła mi na treningach i zawodach. Jest „dzieckiem strzelnicy”. Wszyscy ją znali. Obdarowywali różnymi pamiątkami. Jako małe dziecko wyróżniała ją, mimo blond włosów, uroda dalekowschodnia. Teraz to już się zmieniło. Ale wówczas z tego powodu na zawodach „zaczepiali” ją nawet Chińczycy i Japończycy.

Karierę sportową przeplatała Pani z życiem rodzinnym. Jak udało się to Pani połączyć?

Muszę przyznać, że w mojej dyscyplinie jest dużo łatwiej, ponieważ mogę trenować w różnym czasie bez konieczności ćwiczenia z całą grupą, jak to ma miejsce w sportach zespołowych czy sportach walki. Choćby po urodzeniu Natalii skutecznie ćwiczyłam nawet „na sucho” w domu, czyli bezstrzałowo. Chodzi o wykonywanie samych technicznych złożeń, o wyrabianie wytrzymałości specjalnej oraz koncentracji. Wtedy nie emocjonujemy się wartością strzału, tylko skupiamy się na tym, co robimy. Strzelectwo jest sportem bardzo technicznym. Składa się z wielu elementów, więc cały czas trzeba pracować nad techniką, taktyką, przygotowaniem psychicznym i fizycznym.

Zazwyczaj po sukcesach jakiegoś zawodnika lub drużyny dyscyplina rośnie w siłę. Strzelectwo jednak to wciąż dość niepopularny w Polsce sport. Jak wygląda sytuacja w przeddzień igrzysk olimpijskich w Tokio?

Po igrzyskach w Atlancie rzeczywiście pojawiło się bardzo dużo chętnych osób do trenowania strzelectwa. Później się to niestety zmieniło, także z powodu zmian w przepisach. Zaostrzono reguły choćby w temacie magazynów broni czy odpowiednich badań. Prowadzenie strzelnicy zaczęło być bardzo kosztowne i objęte ścisłymi procedurami, w związku z tym wiele strzelnic szkolnych zostało zamkniętych. Co za tym idzie - zmniejszył się dostęp do tego sportu. A ja właśnie zaczęłam strzelać na szkolnej strzelnicy. Mam jednak nadzieję, że teraz ten sport się odrodzi. Obecnie obserwujemy duże zainteresowanie strzelectwem wśród osób dorosłych. Aby to miało przełożenie na młodszych, więcej klubów musiałoby zacząć szkolenie dzieci i młodzieży.

Jak Pani odbiera organizację z rocznym opóźnieniem Igrzysk Olimpijskich w Tokio?

To będą specyficzne igrzyska, w których sportowcy muszą wziąć pod uwagę jeszcze więcej czynników niż zwykle. Zabraknie możliwości integrowania się ludzi ze względu na duże ograniczenia. Żadnych spotkań towarzyskich, spacerów, zwiedzania. Szczerze, to mi nie przypomina atmosfery igrzysk, w których chodzi przecież nie tylko o rywalizację, lecz również o integrację, akceptację, ideę fair play, poznawanie nowych miejsc. Ja pamiętam igrzyska, kiedy wszyscy spotykali się na jednej stołówce, robili sobie wspólne zdjęcia, nawiązywali różne kontakty, wychodzili w różne miejsca, zwiedzali ciekawe zabytki. Teraz tej swobody zabraknie. Ja zawsze sobie tę swobodę ceniłam – również na treningach i na zawodach.

Co dodatkowo może człowieka zmęczyć, to to, że strzelcy zawsze dużo czasu spędzają dodatkowo na lotniskach ze względu na wszystkie kontrole związane z bronią i amunicją. A w dodatku w podobnym czasie przylatują reprezentacje z innych krajów. Lotnisko to obszar zamknięty, a więc pojawia się większe zagrożenie ze strony wirusów, i to nie tylko COVID-19. Na igrzyska zjeżdżają się zawodnicy z całego świata, każdy ze swoją florą bakteryjną.

Czy powinniśmy się spodziewać medalu polskich reprezentantów w strzelectwie?

Tomasz Bartnik jest aktualnym mistrzem świata. Tytuł zdobył trzy lata temu. Myślę więc, że można go stawiać w gronie faworytów. Mamy także medalistki mistrzostw świata i Europy, więc na pewno Polacy jadą tam powalczyć o najwyższe miejsca. Owszem, nie jesteśmy potęgą w strzelectwie, ale to nie jest wyznacznik medali olimpijskich. Co z tego, że Niemcy byli potęgą w strzelectwie, skoro przywozili z Atlanty i Sydney pojedyncze krążki? To tak nie działa w tej dyscyplinie sportu. Znamy przykłady, które przeczą teorii, że utytułowane reprezentacje muszą zdominować zawody. Pamiętajmy, że przygotowania do udanego startu obejmują nie tylko formę wyrobioną na treningach, lecz także długą podróż w pozycji siedzącej, aklimatyzację, zmianę strefy czasowej, ochronę przed złapaniem jakiegoś wirusa.

Jest Pani osobą wierzącą w Boga?

Tak. Wiara w Boga bardzo pomagała mi zarówno w życiu sportowca, jak i w życiu prywatnym. W smutkach i radościach. Choć muszę powiedzieć, że nigdy nie nauczyłam się mówić o swojej wierze. Mam ją po prostu głęboko w sobie. Czuję ją, ale nie umiem tego odpowiednio opowiedzieć.

Zadedykowała pani złoty medal z Sydney w 2000 roku Panu Bogu...

Odniosłam wrażenie, że to, co działo się w tamtym finale, było jednym wielkim cudem. Nigdy przedtem i potem nie spotkałam się u siebie z takim zjawiskiem. Ten stan w psychologii nazywa się „flow”. Niesamowite uczucie, które przejawiało się w niezwykłej sile psychicznej. Na poziomie mentalnym czułam przewagę nad swoimi rywalkami, mimo że nie kontaktowałyśmy się, bo każda miała przecież osobne stanowisko. Nie wiem, skąd to się wzięło. Dwa lata przed igrzyskami w Sydney, na Mistrzostwach Świata, stałam obok znakomitej Sonji Pfeilschifter i mentalnie czułam się od niej słabsza. Wtedy zajęłam drugie miejsce. Później na igrzyskach w Australii było zupełnie odwrotnie. W finale miałam bardzo wysokie tętno, co mi się rzadko zdarzało. Ale nie przeszkodziło mi to w odpowiednim momencie w zupełnym spokoju zwolnić język spustowy i celnie strzelić.

Jakimi wartościami kieruje się Pani w życiu?

Jest ich sporo - miłość, przyjaźń, szacunek, wzajemna pomoc. To, co jest związane z etyką i moralnością. W różnych sytuacjach życiowych okazuje się, że ponadczasowe wartości są potrzebne nam wszystkim. By się nawzajem rozumieć, akceptować, znajdować wspólne cele.

Czy poza strzelectwem lubi Pani jakąś inna dyscyplinę sportową?

Żeby zachować dobre zdrowie, podejmuję się różnych aktywności. Z mężem lubimy chodzić po górach. Kiedy córka była mała, ciągnęliśmy ją sporo po górach, za co nas chyba bardzo nie lubiła (śmiech). Podobnie potem z synem, który w wieku kilku lat zdobył Śnieżkę i wchodził na nią potem różnymi szlakami. Ja zaczynałam od Tatr przez zgrupowania strzeleckie, które odbywały się w Zakopanem. Lubię wędrówki górskie, gdy na szlaku nie ma dużo turystów. Ostatnio często jeździmy w Karkonosze, ale chodziłam także po Bieszczadach i Beskidach. Tatr mi brakuje, bo dawno tam nie byłam.

Pracuje Pani od lat jako nauczyciel akademicki. Była Pani radnym Wrocławia przez dwie kadencje – z czego wynika ta aktywność pozasportowa?

Pewnego dnia pomyślałam sobie, że nie będę przecież całe życie utrzymywać tak wysokiego poziomu strzeleckiego, więc postanowiłam spróbować czegoś innego. Kiedy zostałam radną miejską, mój syn miał 2 lata. Nawet nie przypuszczałam, że ta aktywność wiąże się z myśleniem przez siedem dni w tygodniu o różnych sprawach miasta. A dalej trenowałam strzelectwo, więc to odkładanie karabinu trwało stopniowo. Pamiętam, że w tym okresie zaczynałam treningi w momencie, gdy wszyscy odpoczywali. I to było mi bardzo potrzebne. Mogłam się wtedy wyciszyć po całym dniu obowiązków w radzie miejskiej, w domu i na uczelni.

Warto było się zaangażować w działalność samorządową?

Oczywiście, ponieważ sportu z tej perspektywy nigdy nie znałam. Przed laty mój szef, śp. Leopold Kałuża, zawsze mi powtarzał: „Specjalnie nie mówię ci niczego, co dotyczy zaplecza sportowego. Skoncentruj się na treningu i strzelaniu, a moim zadaniem jest zabezpieczyć ci to, czego potrzebujesz”. Nigdy nie byłam więc obciążana takimi informacjami. Gdy zostałam radną, zobaczyłam tak naprawdę sport z zupełnie innej perspektywy. I wówczas zrozumiałam, ile zawdzięczam ludziom, którzy przygotowywali mi przez lata warunki do uprawiania strzelectwa. Ile to kosztowało pracy, determinacji i odpowiedniego podejścia.

W strzelectwie złotego medalu olimpijskiego nie zapewniał jeden strzał, ale gdy Pani świeciła tryumfy trzeba było oddać pięćdziesiąt dobrych prób. Czterdzieści w kwalifikacjach i dziesięć w finale. To wymaga stałej precyzji, perfekcjonizmu. Czy ten charakter sportowy odzwierciedla Pani charakter w życiu?

Zawsze miałam tendencję do perfekcjonizmu we wszystkim, czym się zajmowałam. Mama uczyła mnie haftu. Po latach dostałam od niej pamiątkę, którą ciągle przechowuję. To wyszywanka. Nie wiem, ile miałam wtedy lat – może 10. Ale zauważyłam, że wkłucia igły były wręcz idealnie równe. Każde miało około milimetra odległości. Jak to możliwe? Teraz, gdy patrzę z pewnej perspektywy czasowej, widzę swoje predyspozycje. Lubiłam to, co wymagało precyzji. Dlatego właśnie strzelanie do tarczy od pierwszych zajęć przysposobienia obronnego mnie wciągnęło. Doznałam wtedy olśnienia i zapragnęłam się tym zajmować.

Będzie Pani śledzić Igrzyska Olimpijskie w Tokio?

Akurat zaczyna się wtedy mój urlop, więc chętnie pokibicuję polskim reprezentantom. Szczególnie, że te igrzyska przesunęły się o rok, a wielu sportowców pracowało na nie bardzo ciężko. Nie jest łatwo wydłużyć cykl przygotowań aż o taki okres. Strzelectwo pozwala utrzymywać najwyższy poziom przez dłuższy czas, ale nie wszystkie dyscypliny dają taką możliwość.

Kiedyś powiedziała Pani, że o medalu olimpijskim marzyła Pani tak jak o kochającej się rodzinie, dzieciach i mężu. Wszystko się udało! Zatem o czym marzy teraz Renata Mauer-Różańska?

(śmiech) Teraz to marzę o doktoracie. To moje aktualne wyzwanie związane z uczelnią. Już wcześniej chciałam się tym zająć. Dlatego zrezygnowałam z wyborów na kolejną kadencję rady miejskiej. Po drodze nastąpiły jednak duże zmiany na Akademii Wychowania Fizycznego. Potem nadszedł COVID-19, a wraz z wirusem zmiana trybu pracy, zdalne nauczanie syna i znowu nie było możliwości. Ale teraz myślę, że nadszedł dobry moment, by powalczyć o doktorat. Choć mam jeszcze wiele innych marzeń, już bardziej osobistych, które zostawię w swoim sercu.