W rytmie dzwonienia

Magdalena Dobrzyniak

|

GN 27/2021

publikacja 08.07.2021 00:00

Najsłynniejszy polski dzwon skończył 500 lat. Od początku istnienia krakowski Zygmunt poruszany był ręcznie przez kilkunastu dzwonników. To nie jest zwyczajna posługa.

Marcin Biborski pociąga za sznury od 1978 roku. Marcin Biborski pociąga za sznury od 1978 roku.
Grzegorz Kozakiewicz

Legenda mówi, że dotknięcie Zygmunta przynosi szczęście. Marcin Biborski, z zawodu archeolog, z misji dzwonnik, głaskał go tysiące razy. – A przez ponad sto dni, gdy pękło mu serce, jeździłem do Huty Sendzimira, gdzie tworzyło się nowe. Może z wdzięczności Zygmunt tak mi się teraz odpłaca, że mam tyle siły i nadzieję, że podzwonię jeszcze ładnych parę lat – mówi mężczyzna i pokazuje hantle, z którymi ćwiczy, by pomóc szczęściu i zachować kondycję. – Jestem zdrowy fizycznie i mentalnie. Mam gromadkę wnucząt, cieszę się, że Polska odzyskała niepodległość, robię to, co lubię, czyli wciąż pracuję naukowo na uczelni i uczestniczę w wykopaliskach. To są rzeczy, które przyniósł mi Zygmunt – dodaje z przekonaniem.

Rozum i siła

Rodzice przyprowadzali małego Marcina do katedry, pokazywali mu również legendarny dzwon. Jego ogromna czasza robiła wrażenie na chłopcu. Z dzieciństwa dzwonnik pamięta na przykład bicie Zygmunta po śmierci Stalina. – Władza komunistyczna nakazała dzwonić na jego pogrzeb. I dzwonił. Jako dziecko tego nie rozumiałem, ale wiem, że dla moich rodziców dzwonił radośnie, z nadzieją. Zmarł tyran, będzie lepiej! – wspomina. Z pamięci wydobywa się jeszcze mama, która na dźwięk Zygmunta zawsze się zastanawiała, czy coś się stało, bo przecież skoro wawelski dzwon się odzywa, to znaczy, że dzieje się coś wyjątkowego.

– Dzwonienia jednak nie wyssałem z mlekiem matki. Na dzwonnika nie da się też zgłosić ot tak, z ulicy. Są ludzie, którzy mają szczęście i wygrywają milion w totolotka. Są i tacy, którzy mają szczęście i zostają dzwonnikami – stwierdza tajemniczo. Droga do dzwonienia jest dziś jedna: trzeba znać dzwonnika, który wprowadzi kandydata na wieżę. Nie zawsze tak było. – W latach 70. i 80. ubiegłego wieku, kiedy nie było tak głośno o dzwonie, nawet bywało tak, że do dzwonienia trzeba było szukać dodatkowych ludzi, pracowników, rzemieślników, którzy akurat byli na Wawelu. To byli często ludzie z łapanki – wspomina Biborski. Potem ci, którzy dzwonili, zaczęli przyprowadzać kolegów z harcerstwa czy ze studiów. A potem nagle się okazało, że ci młodzi już wcale nie są tacy młodzi i w dodatku mają dzieci – kilkunastoletnich synów, dość mocno wyrośniętych, silnych, którzy rwą się do liny. Dzwonieniem kierował kościelny Franciszek Wyrwa, który kwalifikował chłopaków do pociągania za sznury. Co o tym decydowało? – Trzeba być silnym, mieć głowę na karku i umieć zgrać się z grupą – wylicza dzwonnik. Jak podkreśla, chodzi o połączenie rozumu i siły. – No bo jeżeli nas jest 12, to nie wszyscy muszą być jak Waldemar Baszanowski czy Stanisław Cyganiewicz i podnosić ciężary o wadze 200 kg. Idealny dzwonnik to średniej siły mężczyzna, który myśli i potrafi się zgrać z pozostałymi, żeby dzwon bił równo, tak jak należy, gdy serce uderza raz w jedną, a raz w drugą stronę – wyjaśnia.

Dostępne jest 29% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.