Jak nam zagrają

Jacek Dziedzina

|

GN 16/2021

publikacja 22.04.2021 00:00

Nowy koncert mocarstw mógłby uratować pokój na świecie. Takie przekonanie coraz częściej wybrzmiewa w zachodnich analizach geopolitycznych. Koncert już trwa, a na pokój wcale się nie zanosi.

Jak nam zagrają canstockphoto

Świat ma dwie alternatywy: albo dalsza rywalizacja między największymi, przede wszystkim między USA a Chinami (ale i między Rosją a USA), albo właśnie koncert mocarstw, czyli ustalenie i uznanie własnych interesów, stref wpływów, niewchodzenie sobie w drogę i zgodne pacyfikowanie wszystkiego, co mogłoby ten układ naruszyć. W pierwszym przypadku konflikt zbrojny na skalę światową jest nieunikniony, w drugim – jest duża szansa na powstrzymanie globalnego kataklizmu. Tak można by w największym uproszczeniu streścić tezy, które co jakiś czas pojawiają się w zachodniej publicystyce i analizach. Problem w tym, że oba „koncertowe” modele pomijają dwie rzeczy: po pierwsze, nawet w sytuacji rywalizacji zespołów o występy na najważniejszych eventach w roli gwiazdy wieczoru nie jest wykluczone ich okazjonalne wspólne koncertowanie na jednej scenie; po drugie, również regularna gra w jednej orkiestrze nie wyklucza tego, że po godzinach poszczególni muzycy i tak będą dorabiać na boku na własne konto. I nie dajmy się zwieść pozornie rozrywkowej poetyce tych muzycznych metafor. Tu chodzi o muzykę śmiertelnie poważną.

Skąd my to znamy

Zacznijmy od tego, co najważniejsze z polskiego punktu widzenia – pomysł stworzenia koncertu mocarstw jako panaceum na globalny konflikt jest… zbieżny z dążeniami Moskwy. Nie dlatego, że na Kremlu zasiadają miłujący pokój mężowie stanu, ale dlatego, że dla Rosji koncert mocarstw w praktyce oznacza międzynarodowy glejt na swobodne zagospodarowanie po swojemu „odwiecznych” rosyjskich stref wpływu. Nie trzeba rozległej wiedzy historycznej, by nad Wisłą budziło to jak najgorsze skojarzenia. Choć historyczne pojęcie „koncert mocarstw” odnosi się do konkretnego projektu, powołanego w 1815 r. przez Wielką Brytanię, Rosję i Austrię, do których później dołączyły Prusy, Francja i Włochy, w praktyce różne warianty tych „koncertów” miały miejsce i później, i mają miejsce dzisiaj. Czym, jeśli nie koncertem mocarstw, była konferencja w Jałcie, która skazała nas na sowiecką okupację? Jego powojenna odsłona też miała zapewnić pokój na świecie, m.in. przez nakreślenie stref wpływu mocarstw. W praktyce ten XX-wieczny „koncert”, taktyczny, obliczony na podział stref wpływów przez zwycięzców II wojny światowej, bardzo szybko przerodził się w zabójczą rywalizację, nieraz ocierającą się o globalny konflikt. Słabość dzisiejszego odwoływania się do koncertu mocarstw, jako rzekomej recepty na pokój, dotyczy samych jego podstaw. Promotorzy tej idei chyba zapominają, że z pierwotnego XIX-wiecznego projektu, który miał zahamować hegemonię któregokolwiek z uczestników, bardzo szybko wyłoniły się dwa wrogie sobie bloki – Trójprzymierze i Trójporozumienie. Opłakane skutki tej rywalizacji zaważyły na całym kolejnym stuleciu. Czy XXI-wieczny „koncert mocarstw” miałby być lepszy?

Dostępne jest 33% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.