Od odwagi po operatywność, od doświadczenia życiowego po znajomość języków obcych – wymagania wobec przyszłych cichociemnych były ogromne. Do okupowanego kraju wracali najkrótszą drogą, niektórzy nigdy nie wrócili, walcząc z wrogiem tam, gdzie rzucił ich los i rozkazy. Jak porucznik Jerzy Waletko, który wylądował w Grecji.
Jerzy Waletko na libijskich bezdrożach (repetuje broń).
archiwum prywatnego Andrzeja Waletki, syna Jerzego
Skakali w cichą, ciemną noc – dlatego nazwano ich cichociemnymi. Pierwszy raz do Polski – 15 lutego 1941 r., pod Dębowcem na Śląsku Cieszyńskim. W sumie do kraju zrzucono podczas wojny 316 cichociemnych. Ci, którzy skakali poza okupowaną Polską, nie byli tak liczni, nie są też znani. W różnych publikacjach podawane są rozmaite liczby; najprawdopodobniej poza krajem walczyło 41 cichociemnych. Lądowali w Jugosławii, Grecji, Albanii, we Włoszech i Francji – zwykle skacząc na spadochronach, ale także korzystając z transportu morskiego lub lądowego. Każdy z tych życiorysów to gotowy scenariusz na dobry film. Nie bez powodu – działali za liniami wroga w stałym zagrożeniu, często wśród nieprzyjaznych wobec siebie grup lokalnego ruchu oporu.
Czas na dywersję
Według Brytyjczyków wszelkie działania osłabiające III Rzeszę były bezcenne, dlatego już w 1940 r., po zajęciu przez Niemców Francji, powołano Kierownictwo Operacji Specjalnych (Special Operations Executive, SOE), którego zadaniem było m.in. wspomaganie ruchu oporu w okupowanych krajach. Z SOE współpracował blisko polski Oddział VI Sztabu Naczelnego Wodza, który miał koordynować zrzuty ludzi i materiałów. Sam pomysł narodził się tuż po klęsce wrześniowej, teraz Brytyjczycy zapewnili środki, by go zrealizować.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.