Paradoks ocalonego

ks. Adam Pawlaszczyk

|

GN 09/2021 Otwarte

publikacja 04.03.2021 00:00

Ocalić człowieka może tylko Bóg. Choć zepchnięty pomiędzy zhańbionych przez człowieka, który zapragnął być Bogiem, wciąż jest dla nas jedyną szansą na powrót do normalności. Nieprawość człowieka ma swoje korzenie. Został stworzony przez Boga, który miał wobec niego bardzo konkretny zamysł: „A wreszcie rzekł Bóg: »Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!«” (Rdz 1,26). Ulepiony z prochu ziemi, na skutek czego – według drugiego opisu stworzenia – stał się „istotą żywą” (Rdz 2,7) i umieszczony w rajskim ogrodzie, usłyszał polecenie: „Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz” (Rdz 2,16-17). Zwiedziony przez węża, skończył marnie.

Paradoks ocalonego DROGA KRZYŻOWA W KATEDRZE ŚW. RUMOLDA W MECHELEN, BELGIA JÓZEF WOLNY /FOTO GOŚĆ; MONTAŻ STUDIO GN

Prochem jesteś i w proch się obrócisz (Rdz 3,19) – to przyćmiło w człowieku Boży obraz i podobieństwo, a skłonność do grzechu od tamtego momentu sprawiła, że próba powrotu do nich zazwyczaj kończy się niepowodzeniem. „Człowiekiem jesteś, nie Bogiem” – zdaje się najbardziej zdroworozsądkowym mottem, które należałoby powtarzać sobie codziennie rano...

Nieocalony Bóg

Jezus spotykał tysiące ludzi. Ciekawskich, strapionych, schorowanych, głodnych, opętanych, idealistów i realistów, zaciekłych grzeszników i opłakujących swoje grzechy – nie było chyba takiego typu osobowości i takiej historii życiowej, która nie byłaby Mu znana z osobistych spotkań. Na drodze krzyżowej, oprócz swojej Matki, spotkał Szymona z Cyreny, Weronikę, zawodzące niewiasty, a do tego zmanipulowany tłum, dwóch innych skazańców określanych jako „złoczyńcy” albo „łotry” oraz żołnierzy. O jednej z tych postaci nie wspominają Ewangelie. Weronika, której imię oznacza „prawdziwy obraz” (vera eikon), zdaje się najbardziej tajemniczą z nich. Phero nike oznacza bowiem również „niosącą zwycięstwo”. Niektóre źródła utożsamiają ją z kobietą uleczoną przez Jezusa Chrystusa z krwotoku, więc tę legendę dopełnia jedno słowo: „dotknąć”. Czy szat Chrystusa ręką, czy Jego twarzy chustą – nie ma znaczenia. Czy w tłumie gęsto otaczającym Uzdrowiciela, czy w gawiedzi pragnącej Jego krwi – nie ma znaczenia. Chodzi o dotknięcie. Jego zbawcza moc odnosi się do każdej sfery życia ludzkiego. I na każdej pozostawia swoje piętno: uzdrowienie. Drobny, choć odważny gest miłosierdzia wobec Boga, który uczyniła Weronika, nie przyniósł Jezusowi ocalenia, chociaż mógł Mu trochę ulżyć. Ale przecież nie chodziło o to, by ocalić Boga. Raczej o to, by ocalić człowieka.

Historia kołem się toczy

Według ewangelisty Łukasza Piłat uwolnił Barabasza. Tego, „którego się domagali, a który za rozruch i zabójstwo był wtrącony do więzienia; Jezusa zaś zdał na ich wolę” (Łk 23,25). To „ich”, pozornie drobne, jest kluczem do zrozumienia, co właściwie działo się na drodze krzyżowej. Jak podkreślają egzegeci, we fragmencie Ewangelii świętego Łukasza, który opisuje tę drogę, widać wyraźnie trzy części: dźwiganie krzyża przez Szymona Cyrenejczyka, pouczenie skierowane do płaczących kobiet oraz prowadzenie dwóch złoczyńców na ukrzyżowanie. Szymon z Cyreny otwiera rozdział zamknięty postaciami złoczyńców. Jego zasadniczą treścią natomiast jest pouczenie skierowane do niewiast. Ewangelista jakby chciał pokazać, że nawet ostatnie chwile życia Jezusa mają charakter pouczający.

Właściwie nie wiadomo, biorąc pod uwagę opis Łukaszowy, czy przynajmniej na początku drogi na miejsce kaźni Jezus niósł krzyż sam. Żołnierze byli zobowiązani doprowadzić Go żywego na Golgotę i żywego przybić do krzyża – na taką karę bowiem został skazany. Jednak nie w tym rzecz, od kiedy Szymon niósł krzyż. Raczej w tym, jakie było jego nastawienie: „Zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola, i włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem” (Łk 23,26). Inaczej niż w Ewangelii świętego Marka, w której napisano, że „przymusili niejakiego Szymona z Cyreny, ojca Aleksandra i Rufusa, który wracając z pola, właśnie przechodził, żeby niósł krzyż Jego” (Mk 15,21). Ta różnica zdaje się niezauważalna, a jednak znaczy wiele. Według Łukasza gest Cyrenejczyka nie jest przymusową, wykonywaną wbrew swojej woli służbą na rzecz państwa, lecz raczej spełnieniem Jezusowego nakazu: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9,23). Zupełnie inna optyka – to Szymon bierze na siebie cały ciężar naznaczony piętnem hańby. Sprawiedliwości choć trochę staje się zadość. Hańba wszak była największym skandalem w tej całej opowieści: Najświętszemu przypisano grzech. Czy historia nie zatacza koła i nie wraca pod rajskie drzewo?

Niedola pozorna

Za Jezusem, jak napisał Łukasz, szło „mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: »Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?«” (Łk 23,27-31). Ostatnie pouczenie Jezusa, ostatnie kazanie, ostatnia przemowa... Powrót do tego, co najważniejsze. Kto jest nieszczęśnikiem wymagającym współczucia, a kto zwycięzcą? Kto tu ma władzę, a kto jej podlega? Kto, wreszcie, jest Bogiem, a kto człowiekiem uwikłanym i ukrytym w zaroślach grzechu, jak Adam i Ewa w Edenie?

Płacz kobiet wydaje się nie tyle próbą uratowania Jezusa, ile sposobem solidaryzowania się, ubolewania z powodu hańbiącego losu, który Go spotkał. Sprawa hańby powraca. Płaczą nad nią kobiety. Jezus je poucza, kto w rzeczywistości jest zhańbiony, a kto niewinny; kto jest drzewem suchym, a kto zielonym. Mówi wprost, że ich własny los oraz przyszłość ich dzieci zasługują na opłakiwanie bardziej niż Jego pozorna niedola. Pozorna? Czy patrząc na ubiczowanego, ukoronowanego cierniem, oplutego, zelżonego, skrwawionego, spuchniętego Skazańca z tabliczką na szyi, na której wypisano wyrok, można mówić o „pozornej” niedoli? No cóż... na tym polega paradoks ocalonego człowieka i nieocalonego Boga. Faktycznie w niedoli, w nieszczęściu grzechu pławi się ten pierwszy. By powrócić pod rajskie drzewo: bo zapragnął być Bogiem, zamiast uczyć się, jak być człowiekiem.

Wolny naprawdę

Wydaje się, że ks. Blachnicki nie miał umiaru w... samokrytycyzmie. Nasuwa się refleksja, że sługa Boży stanowił kompletne przeciwieństwo obecnej mentalności, kreującej w głowach milionów ludzi samozadowolenie wedle formuły „I’m OK” (jestem w porządku). Tym bardziej warto przyjrzeć się mu i wczytać się w to, co ma do powiedzenia o sobie samym w skrupulatnych zapiskach codzienności, które prowadził.

Paradoks ocalonego   REPRODUKCJA JAN HLEBOWICZ /FOTO GOŚĆ

21 maja 1961 roku napisał: „Pobyt w więzieniu to dla mnie wielka szansa, która się już nie powtórzy! Muszę więc ją wykorzystać jak najlepiej. Im dłużej tu będę, tym większa łaska, tym lepiej dla mnie!”. Takie słowa mógł zapisać jedynie szaleniec albo święty. Tylko te dwie kategorie ludzi są w stanie pogodzić uwięzienie i łaskę. Wolność wszak zdaje się nieodłącznym warunkiem samorozwoju.

Żeby to zrozumieć, należy wrócić do „paradoksu ocalonego”. Jezus zniewolony przez człowieka ocalił człowieka, choć w jego oczach wyglądało to wszystko inaczej. Dwa dni później Blachnicki zanotował w więziennych zapiskach wypunktowaną refleksję dotyczącą właśnie wolności wewnętrznej. Co ciekawe – zrobił to w kontekście relacji do bliźniego. „Każdy to chyba przeżywa w swoim życiu wewnętrznym: to bolesne załamanie się wewnętrznej postawy, wypracowanej na modlitwie i rozmyślaniu, w zetknięciu się z zewnętrznym światem i otoczeniem. Człowiek wie i postanawia, że tak powinien mówić i postępować, że nie powinien mówić o sobie w celu popisania się i zrobienia dobrego wrażenia, że nie powinien wydawać sądów, w których nie przejawia się miłość, lecz tylko zarozumiała pewność siebie. Cóż z tego, że wszystko to wiem, kiedy to gdzieś pryska i znika, jak tylko wejdę między ludzi i zacznę z nimi rozmawiać. Wtedy jakaś siła wychodząca z podświadomości bierze w swoje władanie moją mowę, moje uczucia, ruchy i gesty. Jakaś siła żywiołowa, spontaniczna, której nie potrafię się w żaden sposób oprzeć. Gdy potem wracam do samotności, do celi swej świadomości, opłakuję swoje upadki. Robię nowe postanowienie, ale z góry wiem, że kiedy znowu wejdę między ludzi, będzie to samo, historia się powtórzy”.

Siedmiogłowa hydra

Hydra lernejska była wedle mitologii greckiej potworem wyobrażanym najczęściej jako wielogłowy wąż wodny. Jej pokonanie było drugą z dwunastu prac Heraklesa, który dość się natrudził, bo na miejsce jednej odciętej głowy odrastały dwie bądź trzy nowe. W końcu wypalił rany, zapobiegając tym samym regeneracji głów, a nieśmiertelną, środkową głowę zakopał. Ten mit z dreszczykiem w tle w stylu amerykańskiego horroru ma w sobie dużą dozę realizmu, zwłaszcza jeśli przyłożyć go jako kalkę do życia wewnętrznego człowieka, przede wszystkim do jego zamiłowania do grzechu. Z tymi głowami to jest trochę tak jak z powiedzeniem Tomasza Mertona: „Człowiek zamordowany przez jednego wroga jest tak samo martwy jak zastrzelony przez cały pluton. Jeżeli przyjaźnisz się z jednym grzechem śmiertelnym, jesteś tak samo w śmierci, choćbyś posiadał cały szereg cnót”. No cóż... nie da się odcinać kolejnych głów hydrze i wygrać z nią. Nie na tym polega nawrócenie. Jedna głowa zeżre cię tak samo jak dziesiątki. Jeden grzech zabije cię wedle tych samych reguł co tysiące innych. Zasada jest prosta: nie zgadzaj się na przyjaźń z żadnym z nich.

Siedem głów „starego człowieka”

Blachnicki znał zasadę „hydry” i o niej właśnie napisał 23 maja 1961 roku. A właściwie o siedmiu zasadach, jak siedmiu głowach tego samego potwora. Potworem tym jest „stary człowiek”. Siedem „tendencji” starego człowieka ksiądz Blachnicki opisał tak:

Pierwsza tendencja: aby być bohaterem – najpierw w swoich oczach, a potem w oczach innych. Aby być wielkim, pięknym, doskonałym, dobrym, świętym, jednym słowem: godnym podziwu i uznania.

Druga tendencja: aby przeżywać swoją wartość w zwierciadle, w odbiciu cudzej świadomości (w rzeczywistości czy w imaginacji, albo lepiej: w imaginacji opartej na rzeczywistości lub w czystej fikcji i imaginacji). Aby mieć adoratorów, wielbicieli, aby być czczonym – tak jak Bóg jest czczony (bo istota czci polega na uznaniu wartości w czyjejś świadomości. Jak dobrze to pojmuje nasze naturalne »ja«!).

Trzecia tendencja: aby powiększać, wyolbrzymiać, rozdymać swoją wartość, zasięg swej działalności, swego wpływu, swojej sławy. »Ja« naturalne chciałoby róść nieustannie – aż po krańce ziemi, aż do granic możliwości, chciałoby być coraz większe. Najpierw w marzeniach (to takie łatwe i nic nie kosztuje), a potem i w rzeczywistości.

Czwarta tendencja: aby być zawsze niewinnym i nigdy się nie mylić. Z tego wypływają mowy obronne i usprawiedliwiające siebie – prowadzone w myśli ze specjalnie »ad hoc« stworzonymi przeciwnikami (bo to tak przyjemnie wykazywać swoją niewinność, a przeciwnicy – których sami tworzymy w fantazji – słuchają cierpliwie i przyznają nam zawsze rację). Z tym się łączą: poczucie niezwyciężoności (»ja« naturalne nie jest zdolne do skruchy, do uznania swego błędu, porażki; zawsze w swej przewrotności wszystko tak przeinaczy, że wyjdzie na bohatera), pragnienie zwyciężania i triumfowania nad przeciwnikami.

Piąta tendencja: stwarzanie różnych nadziei, odpowiadających pragnieniom natury. Po co czekać, aż dane pragnienie się spełni, kiedy można już naprzód, w marzeniach, to wszystko sobie stworzyć i już naprzód tym się delektować? Nasze naturalne »ja« rzadko otrzymuje coś, czego by już naprzód sobie nie wzięło, w czym by już naprzód nie spoczywało.

Szósta tendencja: którą można by nazwać złodziejską. To tendencja do przywłaszczania i przypisywania sobie tego, co się otrzymało. Strojenie się w cudze piórka! Ta tendencja żeruje zwłaszcza na darach nadprzyrodzonych łaski, także nimi potrafi się nadymać i z nich potrafi być dumna.

Siódma tendencja: to tendencja uzurpatorska, samozwańcza. To przypisywanie sobie różnych godności, zdolności, zadań i misji do spełnienia – bez czekania, aż kompetentni przełożeni powołają nas do tego urzędu lub zadania. Tendencja uzurpatorska (chyba najbrzydsza ze wszystkich) sama pcha się na tron i uważa, że jej się to miejsce należy”.

Człowiekiem jesteś, nie Bogiem

Wszystkie głowy tej hydry związane są z relacjami międzyludzkimi. Bardzo konkretna to wiedza – nauka, jak przystało na rekolekcje, do zapamiętania, rozważenia, rozrachunku. Co ważne – nauka ta prowadzi do źródeł grzechu, pod rajskie drzewo. Sługa Boży podsumował: „Te wszystkie tendencje ducha ludzkiego można sprowadzić do jednej: aby być Bogiem! To są tylko różne aspekty tendencji do samoubóstwienia, tkwiącej na dnie naszej naturalnej jaźni od chwili grzechu pierworodnego!”.

Nieprawość człowieka ma swoje korzenie. Zwiedziony przez węża, skończył marnie. „Prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Rdz 3,19) przyćmiło w człowieku Boży obraz i podobieństwo, a skłonność do grzechu sprawiła, że próba powrotu do nich zazwyczaj kończy się niepowodzeniem. „Człowiekiem jesteś, nie Bogiem” – to najbardziej zdroworozsądkowe motto, które należałoby powtarzać sobie codziennie rano. W kolejnym tygodniu Wielkiego Postu warto te słowa usłyszeć i nimi żyć. •

TAGI: