Druzgotanie bożków

Aleksandra Pietryga

publikacja 28.02.2021 07:15

"Czego się boicie? Oni nam niczego nie mogą zrobić. Co najwyżej zabić" - powtarzał ks. Franciszek Blachnicki. Kiedy umierał, wpatrywał się w Maryję. "W Twoje ręce oddaję mojego ducha" - szeptał.

Druzgotanie bożków Wiara konsekwentna definiowała całe życie ks. Blachnickiego i wyznaczała wszystkie jego drogi. W testamencie napisał: „Gdyby Pan pozwolił mi jeszcze żyć i działać, jednego bym tylko pragnął, abym mógł skuteczniej i owocniej ukazywać w pośrodku współczesnego świata piękno i wielkość Tajemnicy Kościoła...” Reprodukcja Henryk Przondziono/ GN

Rok 1950. Do parafii św. Marii Magdaleny w Tychach przychodzi neoprezbiter. Wysoki i szczupły ksiądz w okularach od razu zwraca uwagę parafian, bo „coś” go wyróżnia. Tylko co? Niby nic szczególnego, ale w nowym księdzu ludzie dostrzegają jakiś potencjał. Jednak parafianie nie mogą jeszcze wiedzieć, że mają u siebie rewolucjonistę, który porządnie zatrzęsie Kościołem w Polsce i ludzkimi sumieniami. I że za pół wieku niejeden człowiek będzie się modlił za wstawiennictwem sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego, błagając o cud.

Co takiego niezwykłego cechowało tego kapłana, że dziś jest kandydatem na ołtarze? Nie on jeden wyróżniał się pobożnością czy duszpasterską aktywnością. Doświadczył traumatycznych przeżyć wojennych? Nie na nim jednym odcisnęły one swój ślad. Ale Bóg wybrał właśnie tego chudego księdza ze Śląska, by objawić swoją chwałę; swoją świętość; by stworzyć nowe podwaliny Kościoła w reżimowym systemie, w którym każdy głębszy oddech religii miał być zduszony.

W oku Opatrzności

Urodził się 24 marca 1921 r. w Rybniku na Górnym Śląsku. Osobowość charyzmatyczna i niesamowita konsekwencja w realizacji życiowych wyborów cechowała go od najmłodszych lat. Zawsze do przodu. Wyprzedzał każdą epokę, w której przyszło mu żyć.

O śmierć otarł się kilkakrotnie. Zawsze cudem od niej uchroniony. Pierwsze doświadczenie ocalenia miało miejsce w kilka tygodni po urodzeniu. Wybuchło III Powstanie Śląskie. W Rybniku trwały ostre walki, również na terenie szpitala Spółki Brackiej, gdzie mieszkali Blachniccy. Kiedy liczna rodzina została ewakuowana, okazało się, że zapomniano o najmłodszym dziecku, maleńkim Franku. Jeden z powstańców zdecydował się pójść po niego i z narażeniem życia przyniósł go do matki. Widać Bóg miał wobec niego przeogromne plany...

Przed II wojną światową aktywnie działał w harcerstwie. Ci, którzy wówczas znali Franciszka, postrzegali go, jako chłopaka przebojowego. On sam określał się, jako nieśmiały i skryty. Znane są jego wspomnienia z dzieciństwa, kiedy posłany po sprawunki, kilka godzin potrafił spędzić przed sklepem, zanim zdecydował się wejść do środka. Ta rozbieżność świadczy o tym, jak bardzo ks. Blachnicki potrafił od najmłodszych lat stawać ponad własnymi słabościami, przekraczać siebie. Własną pracą kształtował swój charakter.

Zdolny, myślący samodzielnie w okresie dojrzewania właściwie stracił wiarę. Przyjął postawę wyznawcy świeckiego humanizmu. Konsekwentnie, będąc jeszcze w gimnazjum, nie przyjął sakramentu bierzmowania. Lata okupacji, okrucieństwo wojny, pobyt w obozie w Auschwitz, potem w areszcie w Katowicach, wyrok skazujący na karę śmierci, te wydarzenia, pogłębiały taki stan ducha. Po latach wspominał: "Odczułem, jak niewiele wspólnego ma z życiem to chrześcijaństwo, które przejęliśmy wraz z wychowaniem. Moje chrześcijańsko-humanistyczne ideały nie wystarczały w tej granicznej sytuacji". W celi śmierci nie skorzystał nawet z możliwości spowiedzi. Potrzebne było światło z góry, by dokonało się nawrócenie.

On przywrócił mi wzrok

Podczas oczekiwania na wykonanie wyroku śmierci przeżył najważniejszy moment swojego życia, który zaowocował głęboką przemianą serca. Pod koniec życia, w swoim duchowym testamencie, nazwał ten dzień (17 czerwca 1942) "dniem swoich narodzin", w którym otrzymał dar wiary nadprzyrodzonej, "jako zupełnie nowe, nie ludzką mocą zapalone światło, które świeci nawet wtedy, gdy nie pada jeszcze na żaden przedmiot i trwa cicho, nieporuszenie jak gwiazda, świecąc w ciemnościach i sama będąc ciemnością" (Testament, 17 czerwca 1986). Ta rzeczywistość wiary definiowała całe przyszłe życie ks. Blachnickiego i wyznaczała wszystkie jego drogi, wszystkie podejmowane decyzje. Fenomen wiary konsekwentnej, która już do końca życia pozostała niewzruszona.

Chrystus chciał go mieć po swojej stronie. W cudowny sposób ocalił go od śmierci. Początkowy wyrok skazujący na karę śmierci przez ścięcie gilotyną, został nagle zamieniony na 10 lat ciężkiego więzienia po zakończeniu wojny. Rzecz niemożliwa? U Boga nie ma nic niemożliwego.

Światło wiary, które Bóg zapalił w jego duszy w momencie nawrócenia, nie zgasło aż do śmierci. Wszystko, co miało miejsce w jego życiu do tego momentu, ks. Franciszek nazwał: "druzgotaniem bożków". Wszystko potem: objawieniem miłości, przywróceniem sensu życia. "Od tej chwili, kiedy On przywrócił mi wzrok, nigdy nie było dla  mnie problemu wiary", napisał po latach.

Przeczytaj o akcji Gosc.pl na 100. rocznicę urodzin sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego i weź w niej udział:

Jeszcze będąc w więzieniu, Franciszek Blachnicki czuje przynaglenie do życia kapłańskiego. Składa Bogu obietnicę, że jeśli przeżyje, wstąpi do seminarium. Obietnicy dotrzymuje. Jego kapłańskie życie oparte jest na mocnych filarach. To - obok wiary konsekwentnej - dar żywego Kościoła, jako wspólnoty, ale również "wszystko obejmującego programu życia i działania". Temat, który został podjęty w Kościele w ramach Soboru Watykańskiego II, ks. Blachnicki w sposób intuicyjny, czy wręcz proroczy, przeczuwał już o wiele wcześniej. Nauczanie soborowe było niejako potwierdzeniem tych przeczuć.

Na przykład od początku zależało mu, żeby Msza nie była odprawiana byle jak. Od Soboru Watykańskiego II dzieliła go dekada, a ks. Blachnicki już stawiał na liturgię piękną w sprawowaniu i zrozumiałą w odbiorze. To cecha i przywilej proroków, że zawsze są o jeden krok do przodu. Oficjalne dogmaty potwierdzają jedynie to, co ci pierwsi intuicyjnie czują i realizują.

Przywilej proroka

Liturgii uczył najpierw ministrantów. To oni są najbliżej ołtarza, mają zatem być świadomi, co się na nim dokonuje. Opiekun uszył dla nich jednolite stroje liturgiczne, prowadził ich formację duchową, tłumaczył każdy gest, słowo wypowiadane podczas Eucharystii. W domu parafialnym w Tychach ustawił stół i na tym prowizorycznym ołtarzu odprawiał Msze św. w języku polskim, twarzą do chłopców. To już było prawdziwe trzęsienie ziemi. Chłopcy czuli, że ktoś zajmuje się nimi na serio, że ich służba przy ołtarzu to nie tylko sposób na przetrwanie dzieciństwa i młodości. Z początkowo kilkunastoosobowej grupy w ciągu roku zrodził się potężny, ponad stuosobowy zespół ministrantów. To oni stanęli u podstaw rodzącego się Ruchu Światło-Życie, ruchu odnowy żywego Kościoła.

Wizji żywego Kościoła poświęcił ks. Blachnicki swoje działania naukowe i duszpasterskie. Ruch Światło-Życie, jako żywa wspólnota, jest polem, na którym urzeczywistniane są soborowe idee i reformy. Kard. Karol Wojtyła nazwał Ruch "eklezjologią Soboru przełożoną na język praktyki".

Poza tym ks. Blachnicki był skromny i prosty w kontaktach osobistych, nawet nieco szorstki, choć autentycznie zatroskany o dobro drugiego człowieka. Zwracał uwagę tą skromnością i minimalistycznymi potrzebami. Parafianie pytali: "Co to, wikary nie ma drugiej sutanny?", widząc go w wytartej księżowskiej szacie. Ano nie miał. Podobnie jak drugiej pary butów czy porządnego zegarka. Pieniądze z dziurawych kieszeni "wypadały" do rąk potrzebujących i na potrzeby duszpasterskie. Ks. Franciszek oczami proroka widział w Kościele potrzeby, których inni jeszcze nie dostrzegali, i natychmiast na nie odpowiadał. Ruch Światło-Życie, Krucjata Wyzwolenia Człowieka, wizja nowej ewangelizacji - to trwałe dzieła, które powstały z zawierzenia Chrystusowi  i Niepokalanej, ugruntowane błogosławieństwem Boga.

Być może najistotniejszym odkryciem, które w sposób doskonały przepracował w sobie ks. Franciszek Blachnicki, było uczynienie z siebie daru całkowitego. To było objawienie, które dokonało się za sprawą Konstytucji soborowej "Gaudium et spes" (Radość i nadzieja). W punkcie 24. czytamy, że człowiek "nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie". Ks. Blachnicki często to powtarzał. I on tak naprawdę żył, w tym całkowitym oddaniu Kościołowi i człowiekowi aż do śmierci w Carlsbergu w Niemczech, 27 lutego 1987 roku.

Cuda ks. Blachnickiego

Tam mieszkał i pracował przez ostatnie lata życia. Tajemnica jego śmierci do dziś nie jest rozwiązana. Czy to było otrucie czy zator płucny? Pozostawił po sobie dzieło istniejące od ponad 60 lat i nadal przyciągające kolejne pokolenia ludzi w różnym wieku, różnego stanu, różnej profesji. Ci, którzy przeszli tę drogę, mówią: "Ruch Światło-Życie zmienił mnie na zawsze".

Toczy się proces beatyfikacyjny sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego. Wierni modlą się o cud za jego wstawiennictwem - uznany przez obiektywny świat medycyny. Jednak wielu już opowiada o łaskach, które Ojciec wyprosił: nawrócenia, powroty do Kościoła, odkrycie żywej wiary i relacji z Bogiem przez młodych ludzi. Gdyby za cud mogło zostać uznane uzdrowienie z alkoholizmu, uratowanie rodziny za przyczyną ks. Blachnickiego i dzięki Krucjacie Wyzwolenia Człowieka, to takich przypadków jest tysiące...

Przeczytaj o akcji Gosc.pl na 100. rocznicę urodzin sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego i weź w niej udział: