2 tysiące kilometrów na traktorach do Lisieux. O pokój i pojednanie

Piotr Zworski, ks. Mirosław Tosza

publikacja 25.02.2021 12:32

25 lat temu powstała Wspólnota „Betlejem”. Ks. Mirosław Tosza opowiada o głośnej wyprawie traktorami do Lisieux. I przypomina, że biedni nie są problemem, ale zasobem i darem.

2 tysiące kilometrów na traktorach do Lisieux. O pokój i pojednanie Uczestnicy wyprawy do Lisieux ze Wspólnoty „Betlejem” Henryk Przondziono / Foto Gość

Piotr Zworski: Jeden z mieszkańców domu powiedział mi, że aby przezwyciężyć nałóg, trzeba dostrzec w sobie dobre cechy. Nałóg odkłada się wtedy na bok, bo z niego się nigdy nie wychodzi – tak to ujął. Wiesiek zajmuje się zwierzętami, Darek kuchnią, Sylwek odpowiada za naprawy, remonty. Chociaż podobną praktykę mają ośrodki odwykowe, wy idziecie dalej. Myślę na przykład o wyprawie traktorami.

ks. Mirosław Tosza: Tak. Przez miesiąc, dokładnie trzydzieści osiem dni, przejechaliśmy dwa tysiące kilometrów traktorami, które ciągle się psuły.

Skąd ten pomysł?

Jako wspólnota zaczęliśmy pielgrzymować w 2005 roku. Wszystko zaczęło się od Błoni w Krakowie, gdzie oglądaliśmy transmisję z Watykanu z pogrzebu Jana Pawła II. Jeden z naszych mieszkańców powiedział, że całe życie marzył, żeby się spotkać z ojcem świętym, ale pił, kiedy papież przyjeżdżał do Polski. A jak wytrzeźwiał, papież umarł. „Chciałbym choć raz pojechać na jego grób” – powiedział. Rzucił to mimochodem, ale ta myśl we mnie została. Niedługo potem w Jaworznie nie postawiono papieżowi kolejnego pomnika, tylko ogłoszono go honorowym obywatelem miasta i ustanowiono Rok Papieski. To był czas przeróżnych inicjatyw, ciekawych pomysłów. Pomyśleliśmy, że możemy się włączyć w obchody poprzez pielgrzymkę i jednocześnie spełnić marzenie naszego kolegi. Żeby było ambitnie i tanio (nie autobusem, nie samolotem), wymyśliliśmy, że dojedziemy do Rzymu rowerami. Pożyczyliśmy kilka rowerów i nawet trochę się przygotowywaliśmy, ale nie za dużo. Ruszyliśmy w dziesięcioosobowej grupie z czterema bezdomnymi i moimi licealistami. Po przejechaniu tysiąca siedmiuset kilometrów dotarliśmy do Rzymu, pomodliliśmy się przy grobie Jana Pawła II i wróciliśmy do Polski. To miała być jednorazowa akcja.

Ale nie była?

Po naszym powrocie na konferencji prasowej w urzędzie miasta ktoś zapytał: „A gdzie panowie się wybierają w przyszłym roku?”. Jeden z naszych chłopaków wypalił: „A w przyszłym roku, proszę pani redaktor, to my do Ziemi Świętej jedziemy”. Po kilku miesiącach pani dziennikarka zadzwoniła z pytaniem, jak nasze przygotowania do podróży. To mnie zmotywowało i powiedziałem: „Chłopaki, musimy jechać, żeby nie wyszło, żeśmy wymiękli”. Rok później byliśmy w drodze do Izraela – również dlatego, że ci, którzy pojechali za pierwszym razem, bardzo dobrze sobie poradzili: po powrocie mieli inną motywację do życia, czuli, że coś osiągnęli, pokonali swoje słabości. Wyzwanie przecież nie było małe, a sportowcami nie jesteśmy. Pomyślałem, że pozostawienie naszej codzienności i problemów raz na jakiś czas i wyruszenie w drogę może być naprawdę dobre. W taką ambitną drogę. Pielgrzymkę do Ziemi Świętej nazwaliśmy „Z Betlejem do Betlejem” i odbyliśmy ją w intencji pokoju. Trzy tysiące kilometrów, przez Turcję, Syrię, Damaszek, Aleppo, aż do Ziemi Świętej, pokonaliśmy na rowerach!

A to nie koniec.

Nie. W 2009 roku ruszyliśmy szlakiem św. Pawła przez całą Grecję. Z Dziejami Apostolskimi w ręce. Planowaliśmy dotrzeć na Maltę, ale zabrakło nam czasu i funduszy. Dwa lata później polecieliśmy na Maltę i wzięliśmy udział w biegu maratońskim w ramach zbierania funduszy na operację serca dla małego Filipa. Jego rodzice potrzebowali stu tysięcy złotych, więc bezdomni, którzy nigdy wcześniej nie biegali, a na pewno nie na takich dystansach, przygotowywali się rok, żeby przebiec czterdzieści dwa kilometry. Później ruszyliśmy w pieszej pielgrzymce do Rzymu szlakiem św. Franciszka. Wtedy spotkaliśmy się z papieżem Franciszkiem na placu św. Piotra i wręczyliśmy mu wspomniany już Manifest Resztek. Kiedy papież ogłosił w 2016 roku Nadzwyczajny Jubileusz Miłosierdzia, wiedzieliśmy, że musimy wyruszyć w drogę. Wiedzieliśmy też dokąd. Do Lisieux. Obchodziliśmy wtedy dwudziestolecie istnienia naszej wspólnoty, więc postanowiliśmy udać się do naszej patronki, św. Teresy, gdzie wszystko się rozpoczęło. Nasza wspólnota się rozrosła, środowisko przyjaciół też, więc wiadomo było, że pięćdziesięciu chętnych nie zabraknie do autokaru. Znalazła się też grupa czterech śmiałków, którzy postanowili tę drogę przejść. Spore wyzwanie, bo do pokonania mieli tysiąc siedemset kilometrów z plecakami i namiotami. Ich wyjście zbiegło się z końcem Światowych Dni Młodzieży w Polsce. 1 sierpnia biskup odprawił dla nich Mszę Świętą w katedrze i poszli. Szli do celu pięćdziesiąt osiem dni!

2 tysiące kilometrów na traktorach do Lisieux. O pokój i pojednanie   Ks. Mirosław Tosza przy pomniku bezdomnego Włodka Mostowika. Henryk Przondziono / Foto Gość

Skąd wzięliście traktory?

Wyzwalaczem okazała się metalowa puszka na kawę z reklamą traktorów Johna Deere’a. Na pewnym spotkaniu ze znajomymi podzieliłem się, że nadal szukamy sposobu pielgrzymowania do Lisieux. Przy okazji pokazałem im puszkę, którą sobie kupiłem, bo bardzo lubię film Davida Lyncha Prosta historia, w którym główną rolę odgrywa właśnie traktor marki John Deere. No i jedna z tych znajomych, Iza, powiedziała: „Słuchaj, to może byście traktorem pojechali?”. Zachwycony, przyznałem, że to świetny pomysł. „Mogłam tego nie mówić” – stwierdziła.

W Roku Miłosierdzia w dokumencie napisanym na tę okazję papież wyjaśniał, że w pielgrzymce nie chodzi tylko o to, żeby dotrzeć do jakiegoś świętego miejsca i przejść przez świętą bramę, żeby uzyskać odpust. Pielgrzymka ma za zadanie wywołać w nas pewien wewnętrzny efekt. Mówił, że dobrze odbyta pielgrzymka to taka, dzięki której przestajemy krytykować i oceniać innych, a jesteśmy bardziej skorzy do przebaczenia i hojniejsi w dawaniu. Pomyśleliśmy, że to bardzo dobry kierunek i chcemy się w to włączyć. A przypowieścią o pojednaniu miał być dla nas właśnie wspomniany film Lyncha, w którym Alvin, główny bohater, wyrusza w drogę, żeby się pojednać z bratem. Podczas podróży oddaje się refleksji nad życiem, nad relacjami, przeszłością, starzeniem się i miłością. Wymyśliliśmy przy okazji, że zabierzemy ze sobą wszystkie wersje językowe tego filmu, żeby po drodze puszczać go w miejscach, do których dojedziemy. Chcieliśmy też napisać do reżysera list o tym, że zainspirowani jego filmem, wybieramy się do Lisieux. Skontaktowaliśmy się z Markiem Żydowiczem, szefem Festiwalu Camerimage, wiedząc, że on dobrze zna Lyncha, po czym pojechaliśmy do Torunia i opowiedzieliśmy mu o projekcie. Napisaliśmy list, który on zawiózł do Los Angeles, żeby przedstawić Davidowi Lynchowi całą sytuację. Pamiętam, jak pan Marek zadzwonił do mnie i powiedział: „Dzwonię właśnie z Los Angeles. Siedzę tutaj z Davidem Lynchem na planie „Miasteczka Twin Peaks”. Davidowi bardzo się wasz pomysł spodobał”. Byłem pewny, że mnie wkręca, więc mu odpowiedziałem: „Panie Marku, ja tu siedzę z królową angielską. Pijemy herbatkę”.

I słuchamy pana.

I słuchamy. Powiedział, że pomysł naprawdę się spodobał, i Lynch zaproponował Markowi Żydowiczowi zrobienie filmu dokumentalnego o naszej wyprawie. Zrobiło się po drodze małe zamieszanie, bo planowaliśmy pojechać jednym traktorem, a Pan Marek powiedział Lynchowi, że traktorami pojedziemy wszyscy. Znaleźliśmy konsensus i pojechały trzy traktory. Nazwaliśmy je Małość, Bliskość i Konkret, w nawiązaniu do homilii papieża Franciszka wygłoszonej w czasie Światowych Dni Młodzieży na Jasnej Górze. Jej główną myślą było to, że Bóg się objawia przez małość, konkret i bliskość.

Czytaj też: Płatek róży na obrusie

Najpierw chcieliśmy jechać kosiarkami i zwróciliśmy się do firmy John Deere, ale trasa wymagała większych maszyn. U jednego ze sprzedawców używanych traktorów znaleźliśmy trzy czterdziestoletnie, japońskie Yanmary, które na pierwszy rzut oka rzeczywiście budziły litość. Dokupiliśmy do tego przyczepy kempingowe, które odremontowaliśmy i odmalowaliśmy. Okleiliśmy je też wizerunkami: na pierwszej była św. Teresa z kokiem – nastolatka; na drugiej Jan Paweł II, który się golił na kajakach, a na trzeciej papież Franciszek jadący w metrze w Buenos Aires. Było też zdjęcie braci Straightów, którzy zainspirowali Lyncha do nakręcenia filmu.

Ta wyprawa czymś się różniła od poprzednich?

Dotychczasowe wyprawy były skoncentrowane na osobach bezdomnych i ubogich, którym ta podróż miała pomóc w przemianie. Ten cel był nadal ważny, ale tym razem chodziło raczej o pewną misję. Ruszyliśmy jako wspólnota z konkretnym przesłaniem dla innych. Ludzie zatrzymywali się, robili nam zdjęcia, kręcili filmy. Pewnie myśleli, że jedzie cyrk objazdowy. Przez dwa tysiące kilometrów odbyliśmy bardzo dużo spotkań, projekcji filmów, rozmów. Modliliśmy się o pokój i pojednanie. Byliśmy między innymi w Saint‑Étienne‑du‑Rouvray, gdzie miesiąc wcześniej został zamordowany ks. Jaques Hammel – dwóch młodych islamistów weszło do kościoła na Mszę Świętą i podcięło mu gardło. Zależało nam, by pojechać do tego miejsca i pomodlić się o pokój i pojednanie. Kościół był jeszcze zamknięty, ale spotkaliśmy się z proboszczem tej parafii i parafianami.

Nie brakowało takich wyjątkowych historii, zresztą liczyliśmy na to, że będzie trochę hałasu wokół naszej wyprawy. Jechało z nami czterech filmowców, czternaście kilometrów na godzinę, dwoma autami. Współczuliśmy im. Teraz czekamy na film, ale jeździmy dalej – po Polsce, bo myślę, że tutaj też jest potrzebne orędzie o pojednaniu. Wyprawę do Lisieux nazwaliśmy Drogą Pojednania, a mój kolega, ks. Andrzej Muszala, zaproponował, by jeżdżenie po Polsce nazwać Drogą Życzliwości. Potrzebujemy czegoś bardziej podstawowego, więc napisaliśmy Manifest Życzliwości i ruszyliśmy.

Czytaj dalej na następnej stronie

Święta Teresa była bohaterką waszej traktorowej pielgrzymki. W domu wisi jej wizerunek. Dlaczego ta prosta dziewczyna stała się tak ważna w życiu księdza i wspólnoty?

Trudno się mówi o przyjaźniach, zwłaszcza duchowych, i to jeszcze ze świętą… Mam poczucie, że to nie my wybraliśmy Teresę, ale ona nas, z sobie znanych powodów. Mam pewne podejrzenia: Teresa ma słabość do słabych. Lubi ich towarzystwo i lubi też podpowiadać im, jak słabość przekuć w siłę. Ma na to kilka pomysłów i parę patentów. Fascynują mnie jej prostota i determinacja, radykalne posłuszeństwo i odwaga w szukaniu nowych dróg. Kiedyś powiedziała, że kiedy się porównuje z wielkimi świętymi, to wypada przy nich jak ziarnko piasku przy wielkiej górze. Ale dla niej to nie był powód do rezygnacji z dążenia do świętości. Mówiła, że wielcy ludzie osiągają świętość przez mozolne wspinanie się po stopniach doskonałości. Ona z kolei zdobędzie ją, jadąc… windą! „Windą, która uniesie mnie do Nieba, są Twoje ramiona, Jezu”. Gdy jej mama jeszcze żyła (a zmarła, gdy Teresa miała cztery lata), Tereska lubiła się bawić na schodach. Wchodziła na kolejny stopień schodów i wołała: „Mamo!”, a gdy ta odpowiadała, wstępowała na kolejny i znów wołała. Była w tym nieustępliwa… Gdy mamie znudziła się zabawa, schodziła po nią, brała na ręce i wynosiła na piętro. Myślę, że właśnie wtedy Teresa wpadła na pomysł z windą.

Wydaje mi się, że jest nam ze św. Teresą po drodze do Boga i do rozumienia Ewangelii. Bliski jest mi jej pomysł na życie, jej spojrzenie na to, co w życiu ważne i kim jest Bóg, jak układać z Nim relację i jak ją przekładać na więzi z ludźmi. Uważam, że to jest doświadczenie absolutnie uniwersalne, ale wyjątkowo aktualne dla ubogich i… księży. Teresa odbyła tylko jedną pielgrzymkę zagraniczną: pojechała z ojcem i siostrami do Rzymu, żeby poprosić papieża Leona XIII o zgodę na wstąpienie do zakonu, bo przełożeni nie chcieli jej przyjąć ze względu na jej wiek. Do tamtego momentu nie rozumiała reformy karmelu. Za oczywistą uważała modlitwę o nawrócenie grzeszników, ale nie rozumiała, dlaczego ma się modlić za księży, skoro są święci. Po tej pielgrzymce i po spędzeniu mnóstwa czasu w towarzystwie prałatów i monsiniorów zrozumiała, dlaczego karmel ma się modlić za księży.

Bardzo trzeźwo oceniała rzeczywistość. W swoich wypowiedziach nie szczędziła też ostrych słów.

Niektórzy uważają ją za sentymentalną: mała Terenia z rumianymi policzkami i naręczem róż. A ona miała charakter! I była do bólu konkretna. W jej zeszycie z dzieciństwa zachował się taki wpis: „Jezu, oddaję Ci wszystko!”. A na marginesie dopisane ołówkiem: „Celina jest mi winna pięć franków”. Tak, miała cięty język i duże poczucie humoru. Podobno świetnie parodiowała księży, którzy przychodzili do karmelu i wygłaszali kazania. Wszyscy się zaśmiewali. Potrafiła też śmiać się z siebie. Gdy była ciężko chora, przyniesiono jej do celi mały piecyk węglowy. W karmelu było przerażająco zimno. W nocy woda do mycia zamarzała w misce. Teresa skwitowała to: „Męczennicy pójdą do nieba z narzędziami tortur, a ja z tym piecykiem”. Wewnętrzna wolność kogoś, kto już wie, że niebo nie jest za coś, ale z daru. Widziałeś film o Teresie?

A da się zrobić dobry film o zakonnicy klauzurowej?

Tak! Nakręcił go Alain Cavalier, francuski reżyser, który był ponoć ateistą. Spędził kilka godzin pod karmelem w Lisieux: siedział na ławce i zastanawiał się, co te kobiety robią przez całe życie w tym dobrowolnym więzieniu za klauzurą. Stwierdził, że albo są wariatkami, że dają się zamknąć na całe życie za kratkami, albo jest jakaś tajemnica, której nie zna. Przeczytał rękopisy Teresy i nakręcił film. W opinii wielu ludzi, w tym znawców Teresy, to najlepszy film o niej, zrobiony właśnie przez ateistę. Genialna odtwórczyni głównej roli, młodziutka Catherine Mouchet, za tę rolę otrzymała Cezara. Dla niektórych fanów hagiografii film kontrowersyjny, ale naprawdę warto go zobaczyć.

A dlaczego Teresa w Betlejem?

O pierwszym powodzie już wspomniałem: ma słabość do słabych i uczy, jak się ze słabością uporać. Ludzie bezdomni często są jakby utkani ze słabości. Mają za sobą zgliszcza, straty, być może takie nie do odpracowania. A Teresa mówi, że nie jest tak ważne, co za sobą zostawiają. Mogą się na tym skupiać, mogą się użalać do końca życia nad swoją słabością, ale mogą tę słabość z całą otwartością oddać Bogu. On jest naszym Ojcem, a my jesteśmy Jego dziećmi i nasza słabość wyzwala w Nim tkliwość.

Święta Teresa mówi, że najtrudniejsze jest się na to zgodzić, uznać to i przyjść do Boga.

To jest ta mała droga dziecięctwa duchowego, w której Teresa wyzwala nas z efekciarstwa, mierzenia sukcesów. Ona też za Janem od Krzyża mówi, że to nie wielkość czynu decyduje o jego wartości, ale miłość, jaką się w czyn wkłada. Czyn może być niepozorny, ale zrobiony z miłości ma o wiele większe znaczenie niż jakieś spektakularne dzieła czy uciułany tak zwany dorobek życia – i to jest dobra nowina dla wszystkich, których życie jest w jakiś sposób ograniczone. Na przykład gdy rodzi się ciężko chore dziecko i całe życie rodziców koncentruje się wokół niego, wydaje się, że przez to tracą niepowtarzalne okazje, szansę na realizację marzeń czy planów. Mogą żyć w poczuciu żalu do Boga, ale ta mała święta pokazuje, że nie jest ważne, jak spektakularne rzeczy robimy, tylko jak kochamy. Ona była przekonana, że sposób, w jaki przeżywamy nasze tu i teraz nie tylko ma wpływ na nasze życie, ale na cały świat. Jest patronką misji, chociaż nigdy na misję nie pojechała. Jest doktorem Kościoła na równi ze św. Augustynem, św. Hieronimem, wielkimi teologami, a skończyła oficjalną edukację w podstawówce. To fantastyczne odkrycie dla ludzi bezdomnych, bo bezdomny, który przychodzi do Betlejem, może żyć z poczuciem żalu do siebie, do innych i do Boga, że jego życie jest takie, jakie jest, może cały czas wracać do swoich porażek, nieudanego życia, związków, i na tej przeszłości się zafiksować, bać się, co przyniesie jutro – a Teresa uczy, żeby nie żyć w stanie zawieszenia, tylko zaangażować się w codzienność na miarę swoich sił. To w teraźniejszości oddanej Bogu i przeżywanej z Nim odkrywamy naszą przyszłość i Boże plany dla nas. To jest dobra nowina nie tylko dla bezdomnych.

2 tysiące kilometrów na traktorach do Lisieux. O pokój i pojednanie   Lisieux, Francja Roman Koszowski / Foto Gość

Święta Teresa dogadałaby się dzisiaj z papieżem Franciszkiem.

Ojciec święty w tej swojej słynnej skórzanej torbie, którą zabiera w każdą podróż, oprócz brewiarza zawsze ma Rękopisy autobiograficzne św. Teresy. To nie jest przypadek.

W twoim pokoju wisi też portret papieża Franciszka. Ludzie ubodzy i bezdomni są mu bardzo bliscy, o czym świadczą chociażby łaźnie na placu św. Piotra, wspólne posiłki… Drugi człowiek – zadanie czy przeszkoda?

Wychodząc od myślenia Franciszka, możemy zobaczyć, że biedni nie są problemem, ale zasobem, darem, z którego Kościół może czerpać, by w pełni żyć Ewangelią. To są te słynne Franciszkowe peryferia. Bardzo mnie ta perspektywa poruszyła: idziemy na peryferia, do biednych, nie tylko po to, by im ZANIEŚĆ światło, ale by je tam ODNALEŹĆ!

Jednocześnie papież nie ukrywa, że przy takim wyjściu można się pobrudzić. W zasadzie jest to nieuniknione.

To wręcz warunek. Początkowo możemy się wzbraniać, obawiać, nawet brzydzić. Ale łaska idzie przed nami. Gdy się odważymy wyruszyć i pobrudzić, będzie na nas czekała na miejscu.

Wyciągasz rękę do człowieka bez domu, brudnego, chorego. Pan Darek mówił o swojej chorobie. Kładzie się spać, rano wstaje i ma pełno wrzodów.

Tak. Przyszedł do nas z tymi wrzodami. Okropnie to wyglądało.

Powiedział: „Przyszedłem tutaj schorowany, wypity, zmenelowany, i nagle ktoś się mną zajął”. Zaczął słyszeć pytania: „Kiedy wrócisz?”. Poczuł, że komuś na nim zależy. Ale trzeba było go dotknąć, przytulić, przyjąć, porozmawiać z nim, mieć do niego cierpliwość, czekać na niego.

To przeniesienie akcentu z moralnej oceny w stronę relacji z drugim człowiekiem, czasem trudnej, wymagającej ubrudzenia się, ale z miłością. Mówiliśmy o papieżu Franciszku czy Janie Pawle II, ale tego zwrotu dokonali nie oni, tylko sam Chrystus. On jest pierwszym Miłosiernym Samarytaninem, który opatruje nasze rany i leczy nasze wrzody. Naszej pobożności nie liczy się ilością czasu spędzonego w świątyni i liczbą ofiar złożonych przed ołtarzem, ale sposobem, w jaki traktujemy innych. Samarytanin się zatrzymał i pomógł. Kapłan i lewita wracali ze świątyni i przeszli obok. Dlatego z jednej strony boli mnie, że Franciszek jest tak nierozumiany, a z drugiej cieszy, bo to znaczy, że on idzie drogą Ewangelii: jest krytykowany za to, za co był krytykowany Chrystus. W uszach wielu ludzi brzmi to może jak herezja, ale to Chrystus przestawia akcenty i mówi, że nie chce takiej pobożności, takich ofiar, takiego czasu, jeśli jesteśmy nieludzcy dla ludzi (por. Mt 5, 23–24; Łk 18, 9–14; J 8, 1–11). W Pierwszym Liście św. Jana jest też napisane, że jeżeli nie kochamy bliźniego, którego widzimy, to jak możemy kochać Boga, którego nie widzimy (por. 1 J 4, 20). Konsekwencją wcielenia Chrystusa jest to, że czcimy Boga, służąc drugiemu, a szczególnie ubogim – „Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść” (Mt 25, 35).

Przychodzi mi na myśl ewangeliczna historia o jawnogrzesznicy. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Jezus w ogóle nie zaprząta sobie głowy kwestią moralności, staje za to całym sercem po stronie tej kobiety. Mężczyźni, którzy zebrali się wokół niej i chcieli ją ukamienować, działali według prawa. Jezus, stając bezwarunkowo po stronie człowieka, łamał to prawo. Ewangelia do tego stopnia niewygodna, że na cztery wieki wyleciała z Pisma Świętego.

Święty Paweł bezpośrednio doświadczył, do czego może doprowadzić ślepe przestrzeganie prawa. W jego przypadku – do przelewu krwi. „My mamy Prawo, a według Prawa powinien on umrzeć” (J 19, 7) – też znamy ten typ religijności. Paweł był człowiekiem pobożnym, gorliwym, oddanym wyznawanej religii. Można nawet powiedzieć, że strzegł prawa jako świadek egzekucji Szczepana. Jakiś czas później w Liście do Galatów napisał, że niewola prawa może być bardziej zabójcza od niewoli grzechu, bo łatwiej człowieka wyzwolić z niewoli grzechu niż z niewoli prawa (por. Ga 5, 18). Łatwiej nawrócić grzesznika niż księdza. Chyba że ma się za grzesznika.

Gdyby św. Józef był ślepo posłuszny prawu, pozwoliłby na ukamienowanie Maryi oskarżonej o cudzołóstwo i historia zbawienia potoczyłaby się inaczej. Nie zrobił tego jednak. Z miłości do Maryi.


Tekst pochodzi z książki „Dzisiaj w Betlejem”; Wyd. Esprit 2021

Ks. Mirosław Tosza, założyciel wspólnoty Betlejem, na co dzień mieszka z najsłabszymi, biednymi i bezdomnymi. Wraz z nimi tworzy dom.