Pół wieku temu kiełkująca rewolucja konserwatywna uratowała Stany Zjednoczone. A przynajmniej nie pozwoliła liberalnej lewicy być jedynym głosem Ameryki. Czy po „nowym konserwatyzmie” Trumpa i w dobie lewicowej kontrrewolucji duetu Biden–Harris jest jeszcze miejsce dla konserwatystów „takich jak dawniej”?
Wydaje się, że to Donald Trump wyznaczy standardy nowego konserwatyzmu.
Carolyn Kaster /AP Photo/east news
W tym wstępie kryje się pewne potencjalne nieporozumienie. Zbyt często bowiem na słowa „konserwatywny” i „konserwatysta” reagujemy – w zależności od poglądów – albo ze zbytnim nabożeństwem, albo alergicznie. Innymi słowy – albo uznajemy konserwatyzm za proste przełożenie prawd teologicznych na życie społeczno-polityczne, albo, przeciwnie, za przejaw zacofania. A polityków i myślicieli odwołujących się do konserwatyzmu – albo za wzory wszelkich cnót, albo za fundamentalistów i faryzeuszy. Warto z jednej strony odczarować tę mitologię, z drugiej – „oczyścić z zarzutów” konserwatyzm jako taki.
W przypadku USA konserwatyzm to na tyle pojemne określenie, że mieszczą się w nim nurty nieraz dość mocno różniące się wizją państwa, ekonomii, bezpieczeństwa czy roli tradycji oraz wartości duchowych i religijnych w życiu społecznym. A zarazem – i to ważna różnica w zestawieniu z Europą – idzie za tym jakaś konkretna treść, a nie – jak w przypadku tego, co konserwatyzmem nazywa się w Europie Zachodniej – nic nie znaczący ideowo i politycznie termin (czego przykładem jest tzw. chadecja europejska czy Partia Konserwatywna w Wielkiej Brytanii).
Dostępne jest 14% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.