Paradoks posłusznego

ks. Adam Pawlaszczyk

|

GN 08/2021 Otwarte

publikacja 25.02.2021 00:00

Przedostatnia droga Zbawiciela na tej ziemi wiedzie na Golgotę. Po zmartwychwstaniu odbędzie jeszcze jedną – do Emaus z uczniami, gdzie da się poznać po łamaniu chleba. Nowo narodzona wspólnota Kościoła doświadczy Jego eucharystycznego objawienia. Zanim to nastąpi, musi wziąć krzyż i wejść z nim na szczyt. Ze szczytu zniosą Go inni. Bardzo ważne jest, żeby te dwie drogi – ostatnią przed śmiercią i pierwszą po zmartwychwstaniu – rozumieć jako jedną. To droga do źródeł zbawienia. I na jednej, i na drugiej drodze Kościołowi towarzyszy Maryja. Nieodłączna, obecna, współ-obecna, współ-cierpiąca, współ-modląca się.

Paradoks posłusznego droga krzyżowa w Katedrze św. Rumolda w Mechelen, Belgia; zdjęcie józef wolny /foto gość; montaż studio gn

W jednym ze swoich wierszy ksiądz Jan Twardowski napisał: „Jakże się teraz nie bać/ nie trwożyć/ z tylu ranami naraz/ na krzyż Cię złożyć/ Matka Boska się śniła/ płakała/ jak we mszy świętej/ krew Twą oddzielić od ciała/ z powrotem piątek/ słońce umiera/ nie widać/ jeśli jest miłość przestań się martwić/ i śmierć się przyda”. Poezja poezją, symbole symbolami. Krew i ciało Zbawiciela pozostają nierozdzielne. A co z krwią Jego Matki, której serce przeszywa miecz? „Jezus spotyka swoją Matkę” – to czwarta stacja Drogi Krzyżowej. I choć żaden z ewangelistów nie przywołuje tego wątku, trudno przypuszczać, by Jej tam nie było.

Uśmiech aniołów

Valdeblore, Francja. Niewielki kościół wkomponowany w zabudowę miejską kryje w sobie wiele tajemnic. U wejścia szklana gablota, w niej figura Maryi, która podtrzymuje zmarłego Jezusa. Siedzi między Jej kolanami, jak małe dziecko, choć jest dorosły i większy od Niej. Ukoronowana cierniem głowa spoczywa na Jej łonie, wydawać by się mogło, że Chrystus śpi. Jej głowa również jest ukoronowana – wieńcem z gwiazd. Po ciele Jezusa spływa krew, w Jej piersi tkwi sztylet. Trudno go nazwać mieczem, ale filigranowa postać Maryi raczej nie pozwoliła na więcej artyście w komponowaniu tej sceny. Dwa niewielkie aniołki unoszą nad Jej głową królewską koronę, dwa inne spoglądają z dołu. Są co najmniej pogodne, o ile nie... radosne. Ktoś tak wymyślił czy to jedynie przypadek? Czy współcierpienie Matki z Synem, miecz boleści, a nawet siedem mieczy, może budzić uśmiech aniołów? Na większości przedstawień płaczą, zasłaniając twarze i okrywając się skrzydłami. Te z Valdeblore z iście barokowym zacięciem zdają się wręcz skakać z radości. Intuicja podpowiada, że to nieodpowiednie w tej sytuacji zachowanie.

Nauczył się posłuszeństwa

List do Hebrajczyków, rozdział piąty: „Każdy arcykapłan z ludzi brany, dla ludzi bywa ustanawiany w sprawach odnoszących się do Boga, aby składał dary i ofiary za grzechy. Może on współczuć z tymi, którzy nie wiedzą i błądzą, ponieważ sam podlega słabości. (...) Nikt sam sobie nie bierze tej godności, lecz tylko ten, kto jest powołany przez Boga, jak Aaron. Podobnie i Chrystus nie sam siebie okrył sławą przez to, iż stał się arcykapłanem, ale [uczynił to] Ten, który powiedział do Niego: Ty jesteś moim Synem, Jam Cię dziś zrodził (...). Został wysłuchany dzięki swej uległości. A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”.

Podporządkowanie i posłuszeństwo przejawiały się również we wszystkich poczynaniach ziemskich rodziców Bożego Syna w okresie Jego dzieciństwa. Gdy po narodzinach Jezusa upłynęły dni ich oczyszczenia według Prawa Mojżeszowego, przynieśli Go do Jerozolimy, aby przedstawić Panu. Spełnili w ten sposób obowiązek zapisany w 13. rozdziale Księgi Wyjścia, na pamiątkę wyzwolenia Izraela z niewoli egipskiej. „Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: »Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu«. Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego” (Łk 2,23-24). Maryja i Józef, spełniając ten obowiązek, przedstawiając zgodnie z prawem swojego Syna Jego właściwemu Ojcu, uczestniczą w czymś nie do pojęcia ludzkim rozumem – w „objawieniu” swoistego napięcia pomiędzy Boską naturą Logosu i ludzką naturą Jezusa. „Nauczył się posłuszeństwa” w wymiarze ziemskim rozpoczęło się.

Miecz, który rani

Starzec Symeon, człowiek prawy i pobożny, który za natchnieniem Ducha przybył wówczas do świątyni, wypowiedział proroctwo: „Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu” (Łk 2,34-35). Od tej chwili los „kamienia odrzuconego przez budujących”, który stanie się „kamieniem węgielnym”, jest również losem Jego Matki. Sprzeciw, którego Jezus będzie musiał doświadczyć, odbije się i na Jej życiu. Obraz miecza nie pozostawia wątpliwości: to symbol prześladowania. Mówiąc, że miecz przeszyje duszę Maryi, Symeon zapowiada, że Jej życie naznaczone będzie wielkim duchowym cierpieniem.

Zapowiadane przez Symeona „upadek i powstanie wielu” sytuują cierpienie Maryi w kontekście zbawczym. Odrzucenie Jezusa przez jednych stanie się dla Niej źródłem bólu. Przyjęcie Go z wiarą przez drugich – będzie źródłem Jej chwały. Zdaniem egzegetów ten fragment drugiego rozdziału Łukaszowej Ewangelii podkreśla, jak ścisła była łączność pomiędzy Jezusem i Jego Matką Maryją. Padają słowa, że będzie głęboko odczuwała i przeżywała wszelkie oznaki sprzeciwu wobec Niego i Jego nauki.

Ciekawe, że święty Łukasz nie odnotowuje obecności Maryi pod krzyżem. Oznacza to, że proroctwo Symeona przez niego cytowane ogarnia wszelki ból Matki Bożej, którego doświadczy, widząc niewiarę i wrogość ludzi wobec Jezusa. Tego, którego odrzucili, choć oczekiwany był przez nich od wieków. I nie będzie to jedynie ból w wymiarze psychologicznym. Będzie to współuczestnictwo w Jego dziele zbawczym. Miecz przenikający serce Maryi stanie się najważniejszym mieczem w historii tego świata. Czy można lepiej podsumować wielkość Jej aktu zawierzenia w chwili, gdy mówiła: „Oto ja służebnica Pańska. Niech mi się stanie według Twego słowa”? Owoc pokornej Służebnicy zaczyna dojrzewać. Droga posłuszeństwa zawsze jest drogą krzyżową.

Nie chcę chcieć

Jednym z najważniejszych miejsc w życiu księdza Franciszka Blachnickiego był Niepokalanów. Znalazł się tam w szczególnie trudnym okresie dla Kościoła w Polsce, skonfliktowany z narzuconymi przez władze państwowe pod nieobecność wygnanych z diecezji katowickiej biskupów zwierzchnikami. Za radą księdza Szwedy, który w obozie w Auschwitz zetknął się ze świętym Maksymilianem Kolbem, udał się do założonego przezeń klasztoru. Co ważne i co podkreśla jego biograf bp Adam Wodarczyk, Blachnicki był wolny od rozgoryczenia, a pobyt w klasztorze franciszkanów uznał za dobrą okazję do odrodzenia życia wewnętrznego. Czy może być przypadkiem, że miejsce to, przesiąknięte atmosferą maryjną i nazwane dosłownie „Jej” miastem, skłoniło młodego kapłana do przemyśleń na temat posłuszeństwa?

Paradoks posłusznego   reprodukcja henryk przondziono /foto gość

„Rozważałem dzisiaj sprawę posłuszeństwa w moim życiu kapłańskim. Otóż muszę stwierdzić, że dotychczas nie było wcale nadprzyrodzonego posłuszeństwa w mojej pracy kapłańskiej. I tu leży główna przyczyna wszystkich niepowodzeń w pracy duszpasterskiej (...). Wykraczałem poważnie przeciw posłuszeństwu – widzę to dziś wyraźnie – i wiem, że nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Zawsze stawiałem sprawę w ten sposób – że ja miałem rację, chodziło mi o dobro duszpasterstwa – a proboszcz błądził, zaniedbywał swe obowiązki...”. Takie wyznanie mógłby zapisać prawdopodobnie każdy z kapłanów. Zapisał je kandydat na ołtarze. Owszem, trzeba przyznać, mocno krytyczny wobec siebie, wciąż dostrzegający w sobie coś do poprawienia.

Pobyt w Niepokalanowie zaowocuje u niego jeszcze jednym krokiem w przód, jeszcze wyższym stopniem oddania swojej suwerenności, jeszcze głębszym rozumieniem cnoty posłuszeństwa. 17 listopada 1955 roku Blachnicki napisze: „Wczoraj ukończyłem pisanie programu »Unii kapłanów, niewolników Maryi«. W tym zawarty jest program całego życia. Ufam, że program ten jest odpowiedzią na modlitwę, w której prosiłem Maryję, aby mi pokazała drogę. Jeżeli jest inaczej – niech życie wszystko przekreśli. Nie chcę bowiem nic innego chcieć – jak woli Bożej i woli Niepokalanej”.

Matczyna chłosta

Idea „pozbycia się” własnej woli nie była obca świętym. Właściwie trudno odnaleźć wśród nich takiego, który by do niej nie nawiązywał. To znamienne. Od ofiary Jezusa Chrystusa, który „chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”, każdy, kto chce iść za Nim, to znaczy poważnie potraktować wiarę w Niego, musi się posłuszeństwa nauczyć.

Tylko ten jest „posłuszny”, kto „słyszy”. Wielkim dramatem człowieka jest przestać słyszeć, co mówi do niego Bóg. O wiele bardziej bolesne jednak jest słyszeć i nie rozumieć. Najtragiczniejszym wariantem jest: słyszeć, rozumieć i... nie być zainteresowanym tym, co Bóg ma do zaproponowania. Co naprawdę ma do zaproponowania, a nie co – jak się niektórym wydaje – proponuje. Bóg nigdy nie sugeruje rozwiązań łatwych, zrozumiałych, ścieżek szerokich i cieszących się popularnością. Zdaje się, że świat współczesnych, wyzwolonych ludzi, również (niestety) niektórych w Kościele, kieruje się logiką odwrotną. Ma być łatwo, lekko i przyjemnie. Tymczasem paradoks posłusznego polega na przesunięciu punktu ciężkości z tego, co przykre, w stronę radości. Ograniczenie przynosi swobodę. Posłuch – samostanowienie. Rzecz nie do ogarnięcia ludzkim umysłem. Raczej daleko od ludzkich kategorii trzeba odejść, aby zrozumieć. Blachnicki wyzna, że tym, co się dokonało w nim w czasie więziennych rekolekcji, było „przesunięcie punktu ciężkości wartościowania życiowego”. To mocne stwierdzenie. Ale jeszcze mocniejsze jest wyznanie z 3 maja 1961 roku. „Wczoraj wieczorem Niepokalana nawiedziła mnie znów »oczyszczającą chłostą« – stanem, który wydaje się dla duszy nie do zniesienia, który określam w czasie jego trwania jako »potworny«, »niesamowity« itp. Równocześnie jednak, gdzieś na dnie duszy, utrzymuje się przekonanie, że chwila ta jest cenna i błogosławiona”.

Trzeba przyznać – umiał Blachnicki nazywać rzeczywistość duchową dosadnie. „Oczyszczająca chłosta” z rąk Matki to coś, z czym spotykam się pierwszy raz. Raczej gdzieś na dnie podświadomości, z tyłu głowy, pozostaje stereotyp starej pieśni kościelnej – „siecze” rozgniewany Ojciec. Szczęśliwy, kto „się uciecze” do Matki. Blachnicki, w pracy nad sobą niestrudzony i bardzo krytyczny, dostrzega przyczyny tej chłosty: „Dozwól mi chwalić Cię, o Panno Przenajświętsza. Słowa te, tylekroć powtarzane, nabrały jednak w tej modlitwie zupełnie innego znaczenia. Poznałem, że dotychczas nie byłem zdolny do oddawania chwały Niepokalanej. Byłem »czcicielem – uzurpatorem«, nic we mnie nie było czyste, proste, szczere. Na dnie wszystkiego była pycha – a więc wszystko było nieczyste! Chwalić naprawdę – to wielka łaska, do której nie jestem zdolny sam z siebie – dlatego muszę wołać z głębi mojego skażenia: dozwól mi chwalić Cię, daj mi moc przeciw nieprzyjaciołom. Dopuścić do chwalenia jest równoznaczne z całkowitym oczyszczeniem z pychy – a więc to łaska największa!”.

Źródło spokoju w duszy

Posłuszeństwo jest najtrudniejszą z trzech cnót ewangelicznych, które ślubowałem/ślubowałam – ileż razy słyszałem takie wyznanie z ust osoby konsekrowanej. Z biegiem lat rozumiem je coraz lepiej. Bo o ile dziecko z konieczności posłuszne być musi dorosłym dla swojego dobra, po to, by nie zrobić sobie krzywdy, by czegoś nie zepsuć, o tyle utrzymujemy, że dorosły zazwyczaj wie – lub wydaje mu się, że wie – jak postępować, by nie zrobić sobie krzywdy, by czegoś nie zepsuć. Czy to jednak prawda? Czy faktycznie tak jest? „Rzut oka na minionych dziesięć lat kapłaństwa uświadamia mi wyraźnie działanie Niepokalanej, która realizuje swoje plany, mimo ciągłych oporów, przeszkadzania i psucia z mojej strony” – napisał ksiądz Blachnicki. I dodał: „Mimo tak wielkiej nędzy mojej, która ujawniła się w minionych latach, mimo tylu zaniedbań i niewierności – Niepokalana nie opuściła mnie jeszcze i przygotowuje sobie narzędzie do realizacji swych wielkich planów. Tak, mam w tej chwili w duszy spokój i radosną pewność, że jestem na drodze realizowania specjalnego powołania, danego mi przez Niepokalaną. Tkwię całkowicie w zadaniu, które wypełnić może całą resztę mojego życia. Już minął okres niepewności, szukania, niepokoju”.

Drugi tydzień naszych rekolekcji pod hasłem: „Któryś za nas cierpiał rany” powinien uwrażliwić nas na to, czego chcemy, do czego dążymy i kogo słuchamy. Inaczej: komu jesteśmy posłuszni. Nie osiągniemy postępów w życiu duchowym bez udzielenia sobie odpowiedzi na to pytanie.

Czy można więc ganić, reagować zgorszeniem, dziwić się radości aniołów towarzyszących Matce Bożej z Valdeblore? Bynajmniej. Scena, w której biorą udział, przedstawia przecież chwilę, gdy w najpełniejszy sposób dokonało się to, co zapowiedziane zostało kilka dni po narodzinach Jezusa. Miecz przenika serce Matki, której droga rozpoczęła się od słów: „Oto Ja służebnica Pańska”. Na Jej łonie leży głowa martwego Syna, który będąc Synem Najwyższego, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał. Oboje posłuszni byli tylko jednemu. A właściwie Jedynemu. Bogu. •