Jestem "katoliczką z odzysku"

Bożena Rewald

publikacja 23.02.2021 12:24

Po latach zmagań poszłam do spowiedzi. I wcale nie było łatwo, miło i przyjemnie. Szczerze mówiąc, było bardzo trudno. Myślę, że Bóg sprawdzał moją determinację.

Jestem "katoliczką z odzysku" Zdjęcie ilustracyjne pexels

Jakieś 8-10 lat temu, kiedy zaczynałam moje trzecie, a właściwie czwarte (licząc okres dzieciństwa) podejście do chrześcijaństwa, kiedy bywałam (sporadycznie) na Mszy, omijałam w modlitwie ten tekst, bo chciałam „być z Chrystusem, ale nie w Kościele”. Chciałam „wierzyć w Boga”, ale „nie w Kościół”. Bóg poprowadził mnie jednak (i chwała Mu za to!) swoją drogą.

I jestem w Kościele. Katolickim. Powszechnym. Apostolskim. Kościele Jezusa Chrystusa. Słuchałam niedawno rozmowy z pewnym księdzem, który na modne ostatnio pytanie, „czy Bóg jest jeszcze w Kościele”, odpowiedział: „Oczywiście. To jest Kościół Jezusa Chrystusa. I albo w to wierzymy i przyjmujemy, albo odrzucamy wszystko”.

Przyszło mi nawracać się w bardzo trudnym dla Kościoła czasie. Kiedy nie dość, że wychodzi na jaw cała masa zła, przestępstw, błędów Kościoła - zarówno poszczególnych księży, jak i instytucjonalnych - to Kościół naprawdę jest mocno atakowany. I choć ten atak ma uzasadnienie, a przynajmniej są dla niego argumenty, i to mocne, nie są one, mimo wszystko, jego jedyną przyczyną. Przez ostatnie lata źle o Kościele piszą nie tylko „lewacy” czy tzw. liberalne media, ale i wielu katolików.

I w jakiś sposób ja to rozumiem. Czułam i czuję ogromny wstyd i ból, kiedy na jaw wychodzą coraz to nowe paskudne, kościelne historie… Kiedy, tak naprawdę, nie wiem, w którą stronę patrzeć, gdy znajomy „lewak” zadaje pytanie: „I co? Znowu jakiś ksiądz pedofil. Co ty tam jeszcze robisz?”. Kiedy czytam kolejne „listy biskupów”. Niektóre - serio - powalają… Albo zbieram manto od „niekościelnych” za wybryki, prawdziwe czy rozdmuchane medialnie, tzw. ugrupowań skrajnie prawicowych.

Nastała też pewna moda na apostazję. I nie będę roztrząsać jej duchowych skutków, bo za mała jestem na takie tematy. Ale coś mocno czuję, że to kiepski pomysł. I boli mnie to, o wiele bardziej, niż mogłabym kiedyś przypuszczać, że cokolwiek, co dotyczy kogoś innego niż ja sama będzie mnie bolało. Odchodzą zwykle ludzie, którzy byli w Kościele od dawna. Dla których był on czymś „oczywistym” i „należnym im”. Którzy mają wobec niego „wymagania” i „oczekiwania”. Jasne, mamy prawo mieć jedne i drugie. Jesteśmy członkami wspólnoty, tworzymy ją i nie chcemy, aby inni jej członkowie kłamali, kradli, oszukiwali czy byli powszechnym zgorszeniem dla innych. Ale co, jeśli jest nie do końca tak, jak byśmy chcieli? Pokazujemy środkowy palec i mówimy „See You” albo „Good bye”?

Ja jestem „katolikiem z odzysku”. I musiałam całkiem sporo wysiłku włożyć w to, żeby nim zostać. Owszem, byłam wychowana po katolicku, ale bez duchowych fajerwerków. Potem bardzo długi okres poza Kościołem, o którym tutaj pisać nie będę. Mam za sobą formalne ponowne przyjęcie do Kościoła katolickiego. Ale i tak lata potem minęły, zanim w końcu odważyłam się znowu zaufać.

Udało się Bogu wzbudzić we mnie głębokie, ogromne pragnienie, dzięki któremu - po kilku latach zmagań - poszłam do spowiedzi generalnej. I wcale nie było łatwo, miło i przyjemnie. Nikt mnie nie przytulił i nie powiedział: „Wszystko już będzie dobrze, Jezus cię kocha”. Szczerze mówiąc, było bardzo trudno. Myślę, że Bóg sprawdzał moją determinację. Bo dzięki temu nie tylko potem odrobinę przemodelowałam swoje życie, ale Kościół jest dla mnie skarbem. Skarbem odzyskanym. Kocham go. Jestem wdzięczna Bogu za to, że mogę znowu w nim być.

Czytaj dalej na kolejnej stronie

Nie potrafię opisać, co czułam, kiedy pierwszy raz mogłam przyjąć Komunię Świętą. Przez tych dobrych parę lat, kiedy jestem w Kościele, zmieniłam się. Moje życie się zmieniło. Może dlatego nie mam pokus, które dotykają wielu katolików, dobrych, porządnych ludzi, którzy myślą: „Nie chcę mieć z tymi pedofilami nic wspólnego”. Albo „Bóg jest wszędzie, nie potrzebuję księdza, który molestuje dzieci”, czy „Nie chcę być współwinna zbrodni, jakie są w Kościele, muszę się od niego oficjalnie odgrodzić”. I ja nawet nie umiem na to sensownie odpowiedzieć. I sama wcale nie chcę być „współwinna zbrodni”. Tylko że jeszcze bardziej nie chcę utracić skarbu, jakim Kościół dla mnie jest.

„To jest Kościół Jezusa Chrystusa i albo to przyjmujemy, albo odrzucamy wszystko”. Dokładnie tak!!! I nie wiem, czy wypada tu roztrząsać, czy Jezus chciałby „mieć z tymi pedofilami cokolwiek wspólnego”. Na to jestem jeszcze bardziej za mała. Ale wiem, czym są dla mnie sakramenty. Czym jest Eucharystia. Czym jest Chrystusowa Ewangelia. I kim jest cała masa wspaniałych, pięknych, dobrych, świętych ludzi - świeckich i duchownych - którzy są w Kościele. O których nikt nie mówi, których nikt nie zauważa, a w najlepszym przypadku traktuje jak oczywistość. Kim jest dla mnie papież Franciszek. Jak można wątpić w działanie Bożego Ducha, kiedy na takie trudne czasy dał nam takiego wspaniałego papieża?! Dla mnie to koronny dowód Jego działania.

Mam wrażenie, że pod wpływem tego kryzysu powoli wyłania się w Kościele coś nowego. Powoli, bardzo powoli. Wielu narzeka na nasz Episkopat, że „powinno być”, a „nie jest”... Ależ jest! Może miałam po prostu farta, ale ja naprawdę spotkałam w Kościele (oprócz Ducha Świętego) wielu wspaniałych ludzi, przez których On naprawdę działa.

Oczyszczenie zawsze boli i jestem pewna, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze wiele „trupów w szafie” nas czeka. I co wtedy? Wszyscy odejdziemy? Bo poczujemy się „lepsi” od tych „wstrętnych pedofili”? Przekreślając swój związek z Kościołem, z całą jego nauką, Tradycją, ze wszystkimi świętymi, błogosławionymi - znanymi i nieznanymi z nazwisk - ludźmi, którzy w Kościele byli, są i będą? Którzy za niego i dla niego żyli i umierali? Potwierdzając tym, że ksiądz Popiełuszko umarł na darmo? Ojciec Kolbe? Że życie brata Alberta czy Matki Teresy nie miało sensu? A jeśli ich ewentualnie tak, bo pomagali ludziom, to już na przykład życie św. Tereski z Lisieux czy siostry Faustyny Kowalskiej czy świętego Jana od Krzyża albo świętego ojca Pio to już nie, bo nie prowadzili działalności charytatywnej? Że to wszystko nie ma sensu?

Nie lekceważę ani zbrodni krzywdzenia dzieci, ani błędów instytucji Kościoła w tej sprawie. To mnie boli, przeraża, gorszy i zawstydza. Kiedy czytam o kolejnej kościelnej aferze, to najpierw płaczę z bólu i wstydu, a potem biegnę na Eucharystię. Żeby być z Tym, który też płacze. Nad swoim Kościołem. Nad bólem, cierpieniem tych, którzy zostali skrzywdzeni. I nad stanem duszy tych, którzy się do tej krzywdy przyczynili. Nad zwątpieniem, które w postępie geometrycznym rodzi się w naszych sercach. Nad każdym sercem, które odwraca się od Eucharystii, bo wątpi w czystość kapłanów.

W Kościele zawsze było także zło. Była pszenica, ale był i kąkol. Albo i gorsze chwasty. Przez te dwa tysiące lat swojego istnienia przeszedł różne okresy. Wiemy o wszystkich „czarnych kartach Kościoła” (notabene - też by warto się im uczciwie przyjrzeć), o schizmach, grzesznych papieżach, wojnach religijnych. Co więc powoduje, że tak wielu z nas teraz deklaruje: „Od kilku lat nie chodzę do kościoła, choć wierzę w Boga”? Czym dla nas jest Kościół? Czym są sakramenty? Za co jesteśmy w stanie z nich zrezygnować? To jest cały czas ten sam Kościół! Kościół Jezusa Chrystusa. Kościół świętych i męczenników. Kościół, który prześladował i był prześladowany. Popełniał i popełnia straszne błędy. I inspiruje do największej świętości. Oddawania życia, ofiarnej, bezinteresownej służby. Który pozwala spotkać się z największą, najpiękniejszą nadzieją, jaka tylko może zaistnieć w ludzkim sercu. Ja spotkałam Chrystusa w Kościele. Dlatego wiem, że On tu jest. Jeśli jest dla mnie - jest dla każdego człowieka.

"Bóg nie opuści swojego Kościoła, nawet teraz, gdy łódź nabrała wody i jest na skraju zatopienia". To słowa Benedykta XVI wygłoszone podczas pogrzebu kardynała Joachima Meissnera, 15 lipca 2017 r.