O wadach demokracji

Jacek Wojtysiak

Czy demokracja jest dobrym ustrojem? Czy żyjemy w realnej demokracji? Czy można zmienić naszą sytuację? Abstrahując od mych aktualnych sympatii politycznych, na wszystkie te pytania odpowiadam: nie! Mogę to napisać teraz, gdyż w roku wolnym od wyborów, nikt mnie nie posądzi o bieżącą propagandę.

O wadach demokracji

Czy demokracja jest dobrym ustrojem? Do odpowiedzi negatywnej prowadzą cztery fakty. Po pierwsze, większość nie zawsze ma racje. Co gorsza, często się myli – nie tylko w kwestiach moralnych, lecz także w sprawach własnego zdrowia oraz interesu (zwłaszcza długofalowego). Po drugie, większość jest zmienna: raz przechyla się w prawo, a raz w lewo. Po trzecie, większość jest podatna na manipulację. Po czwarte, bardzo często poglądy większości rozkładają się po równo. O wyniku wyborów decyduje więc mniejszościowy „języczek u wagi”. Na ten „języczek” składają się jednak zwykle ludzie, którzy danym sporem w ogóle się nie interesują lub nie mają o nim zielonego pojęcia. O ich głosie decyduje więc splot przypadkowych czynników. Na marginesie: ten ostatni fakt sprawia, że zazwyczaj (i na szczęście) politycy wolą straszyć referendami niż je przeprowadzać, chyba że – jak myślą – mają one znaczenie czysto fasadowe.

Czy żyjemy w realnej i pełnej demokracji? Nie. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze, na poglądy większości i poglądy „języczka u wagi” mają ogromny wpływ potentaci medialni. Duże media mogą choćby wywoływać marsze (pod różnymi hasłami) – media mogą też te marsze zatrzymywać, zamykając głos ich liderowi lub liderom. Kto chce dłużej utrzymać się u władzy, musi się z mediami dogadać, rozproszyć je lub przechytrzyć. Walka z nimi zawsze jednak będzie walką z Goliatem. Widać to było w zeszłym tygodniu, gdy wielkie media stać było finansowo na jednodniowe milczenie. Zresztą jednodniowy brak „Twojego ulubionego programu” to najlepsza jego reklama, a bijące w oczy wymowne milczenie to najlepszy pokaz siły. Siły tych, którzy postanowili tym razem zagrać przed publicznością argumentem ad misericordiam.

Po drugie, realność zachodniej demokracji jest dziś ograniczana przez funkcjonowanie formalnych i nieformalnych elit. Samo istnienie elit jest przejawem zdrowia, żaden człowiek nie utrzyma się przecież bez głowy. Niepokój jednak może budzić niejasny tryb wyłaniania elit nieformalnych oraz ich coraz gorsza jakość. Jeszcze niedawno stanowili je intelektualiści (raczej jednej, lewicującej opcji) – dziś stanowią je już niemal wyłącznie gwiazdy show biznesu. Co do elit formalnych, to dziwi ich zawężenie do prawników. Nie mam nic przeciwko prawnikom, jednak ich wpływ na życie publiczne – nie tylko na poziomie najwyższych sądów lub trybunałów – jest przesadnie duży. Chyba w każdej instytucji jest dziś tak, że nie można podjąć żadnej decyzji bez konsultacji z prawnikiem. A przecież nie tylko prawnicy mogą dysponować społeczną roztropnością.

Starożytni mędrcy – Sokrates, Platon i Arystoteles – powiadali, że nie jest ważne, czy rządzi jeden, czy mniejszość czy większość (lub jej reprezentacja). Ważne jest to, by ci, którzy rządzą, rządzili mądrze i dobrze. Doskonały ustrój to taki, który do władzy wyłania ludzi najlepszych (czyli po grecku: arystokratów). A główną wadą demokracji jest i będzie to, że nawet jeśli dopuści ona do władzy najlepszych, to stanie się to przypadkowo, na krótko i z rozmaitymi ograniczeniami. Później znów zaczną rządzić oligarchowie pozbawieni cnót i kompetencji.

Co w takiej sytuacji robić? Marzy mi się ustrój mieszany, w którym poza instytucjami realnie demokratycznymi istnieje tylko jedna, dysponująca w jakimś stopniu prawem veta, pozapartyjna instytucja elitarna. Instytucja wybierana demokratycznie, ale spośród kandydatów spełniających określone kryteria intelektualne i moralne. Skądinąd w historii polskiego parlamentaryzmu istniało (choć w odniesieniu do czynnego, a nie biernego prawa wyborczego) pojęcie „tytułu zasługi, wykształcenia lub zaufania”.

Oczywiście, nie muszę tu tłumaczyć, dlaczego moja wizja może być tylko marzeniem. Zresztą nawet gdyby zyskała uznanie większości, powstałby spór o precyzację wspomnianego pojęcia. I w końcu o jego treści zadecydowałby – przez przypadek lub przez manipulację – „języczek u wagi”, który raczej ani zasługi, ani wykształcenia ani zaufania nie posiada. W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak pozostać przy demokracji oraz – przy świadomości jej wad – korzystać z niej, wspierając (zgodnie z własnym rozeznaniem i na ile się da) ludzi dobrych i mądrych. I licząc na to, że będą oni równie chytrzy, jak dobrzy i mądrzy. Niełatwo jednak jednocześnie być i gołębiem, i sową, i lisem, a nawet jastrzębiem.

Na koniec uwaga o Kościele. Czasami słychać głosy, że zmiana ustroju Kościoła na demokratyczny uchroniłaby go od skandali. Jest wręcz przeciwnie. Demokratyczny Kościół miałby znaczenie więcej skandali niż ma, a jeśli by ich „nie miał”, to tylko dlatego, że demokratycznie zmieniono by w nim moralność lub dlatego, że demokratyczne media nie interesowałyby się wewnętrznymi problemami demokratycznego Kościoła. Nie istnieje żadna uniwersalna recepta, która strukturalnie wyeliminowałaby grzeszność natury ludzkiej. Natomiast najlepszym sprawdzonym sposobem jej zmniejszenia jest konsekwentne – i dokonywane w duchu zróżnicowanej kolegialności – formowanie elit moralnych. Elit, których jedynym przywilejem jest to, że wymaga się od nich więcej niż od innych.