Autorytety i zabobony

Jacek Wojtysiak

O. Józef M. Bocheński napisał kiedyś słownik, w którym tępił zabobony XX wieku. Wiele z nich wiązał z pojęciem autorytetu. Gdyby żył teraz, demaskowałby dzisiejsze zabobony autorytetu mniej więcej w następujący sposób.

Autorytety i zabobony

Zabobon pierwszy: autorytety nie istnieją; a jeśli nawet istnieją, to nie są potrzebne. Kto jednak tak mówi, czyni to już pod wpływem jakiegoś (zakłamanego) autorytetu lub próbuje zrobić autorytet z samego siebie. W gruncie rzeczy życie bez autorytetów nie jest możliwe. Potrzebujemy autorytetu świadków i ekspertów, gdyż nasza wiedza jest ograniczona. Potrzebujemy autorytetu legalnie wyłonionych przełożonych, ponieważ każda wspólnota wymaga porządku. Potrzebujemy wreszcie autorytetu instruktorów, gdyż nikt z nas nie umie wszystkiego. Wśród tych ostatnich szczególną rolę odgrywają instruktorzy życia, czyli wzorce osobowe. Życie jest zbyt trudne, dlatego warto naśladować tych, którzy przeszli przez nie, budząc moralny podziw. W Kościele nazywamy ich świętymi.

Zabobon drugi: istnieją autorytety wszech-kompetentne i są nimi celebryci. Fałsz pierwszego członu tego zabobonu jest oczywisty: nikt z ludzi nie wie wszystkiego, nie umie wszystkiego i nie ma prawa, by zarządzać wszystkim. Tymczasem pewni ludzie – prawdopodobnie dlatego, że są znani i wpływowi – sprawiają wrażenie, że wiedzą i potrafią wszystko. Trzeba jednak pamiętać, że celebryta, czyli specjalista od organizowania ludzkich emocji, nie jest specjalistą od etyki, ekologii, polityki lub profilaktyki. Gdy autorytarnie i w swoim imieniu wypowiada się na tematy z tych dziedzin, wykracza po prostu poza swe kompetencje i nabiera tzw. zwykłych ludzi. Zresztą zjawisko mieszania kompetencji jest dziś powszechne. Prym wiodą w tym niektórzy humaniści, którzy o naturze płci, statusie zwierząt i ochronie środowiska mówią więcej i bardziej stanowczo niż biolodzy.

Zabobon trzeci: autorytet powinien się lansować oraz podlizywać tłumom. Zwolennicy tej tezy myślą, że można zostać rzetelnym autorytetem przez sztuczki medialne i socjotechniczne. Gdy jednak coś nas boli i szukamy naprawdę dobrego lekarza, nie patrzymy na to, jak często występuje on w mediach i czy umie prawić komplementy. Od lekarza oczekujemy skutecznej terapii, dlatego cenimy w nim przede wszystkim wiedzę i kompetencje. Reszta jest drugorzędna. Podobnie powinno być z każdym innym autorytetem.

Przy okazji z przykrością dodam, że wymienionym zabobonom ulegają niekiedy także niektórzy duchowni (podkreślam: tylko niektórzy i tylko niekiedy!). Jedni z nich żarliwie głoszą Ewangelię, ale – za sprawą drugiego zabobonu – umieszczają ją w szerokim pakiecie, który zawiera bardzo różnorodne elementy, włącznie z elementami politycznymi i geotermalnymi. Rzecz w tym, że ewentualne fiasko jednego z tych elementów może osłabić pozostałe, w tym to, co najważniejsze, czyli wiarę. Inni duchowni z kolei, wzorem trzeciego zabobonu, prowadzą ogromną aktywność medialno-internetową. Robią tak wiele dobrego, ale czasem powstaje pytanie, czy mamy do czynienia z oryginalną ewangelizacją, czy bardziej z kolejną odsłoną widowiska „Mam talent” lub z kolejnym przykładem politycznie poprawnej publicystyki. Benedykt XVI mówił, że kapłan powinien być „ekspertem w dziedzinie życia duchowego”, czyli „specjalistą od spotkania człowieka z Bogiem”. Nie musi on mieć innych kompetencji (np. „w sprawach ekonomii, budownictwa czy polityki”), a jeśli je ma, to muszą one być podporządkowane jego głównej misji i nie mogą być z nią mieszane.

Proszę mi wybaczyć te swobodne uwagi. Chciałem nimi nieoficjalnie zakończyć (uchwalony przez Senat RP) Rok Ojca Józefa Marii Bocheńskiego – znakomitego filozofa oraz chyba najbardziej nadzwyczajnego i prześmiewczego z braci Zakonu Kaznodziejów.