Wulgarność

Jacek Wojtysiak

W ostatnich tygodniach proces wulgaryzacji życia publicznego nabrał przyspieszenia. Najgorsze jest to, że proces ten wspierają tzw. ludzie kultury. I czynią to nie ze wstydem, lecz z dumą.

Wulgarność

Kiedyś było tak, że gdy osoba publiczna użyła wulgaryzmu, musiała przeprosić lub ukryć czy wstydliwie przemilczeć ten fakt. Dziś używanie wulgaryzmów jest powodem do chluby. Stały się one znakiem rozpoznawczym aborcyjnego (lub anarchistycznego) ruchu społecznego. A wspierający go niektórzy artyści, humaniści oraz intelektualiści (w tym panie i panowie z tytułami naukowymi) gloryfikują wulgarność. Raz czynią tak jako osoby prywatne, które skandują ordynarne słowa (i usprawiedliwiają to) z pobudek osobistych. Innym razem powołują się na swą wiedzę i autorytet, by wyjaśniać, że słowa te są publicznie dopuszczalne. W ich wielokrotnym powtarzaniu dopatrują się nawet głębokich aktów symbolicznych, które mają oczyścić kulturę i życie społeczne.

Dlaczego używanie wulgaryzmów jest złe? Dlaczego waga tego zła rośnie, gdy dokonuje się powszechnie, w przestrzeni publicznej i ze wsparciem elit kulturalnych?  

Po pierwsze, wulgaryzmy wyrażają negatywne emocje. Owszem, emocje takie towarzyszą naszemu życiu i bywa, że wymagają rozładowania. Jednak wielokrotne wypowiadanie wulgaryzmów powoduje, że negatywne emocje zaczynają nami władać, stają się częścią naszego charakteru i uniemożliwiają obiektywny osąd rzeczywistości. Gdy takiego osądu zabraknie w elitach kształtujących duże grupy społeczne, staniemy się społeczeństwem bezrozumnych histeryków.

Po drugie, wulgaryzmy ujawniają ubóstwo językowe. A wraz z ubożeniem języka maleją jego walory estetyczne i poznawcze. Gdy przestajemy o nie dbać, nasz język staje się brzydki i nieprecyzyjny. W ten sposób komunikacja językowa zostaje zaburzona. Elity zaś są po to, by podnosić ją na wyższy poziom, a nie pogłębiać wzajemne niezrozumienie.

Po trzecie, wulgaryzmy wiążą się z agresją. Najczęściej nie jest to agresja przeciw innym poglądom, lecz – jak to było widoczne na ostatnich demonstracjach – przeciw innym osobom. Wśród powszechnych intuicji moralnych znajduje się jednak zakaz agresji wobec kogokolwiek, bez względu na jego poglądy, a nawet czyny. Rozumiem, że stosowanie tego zakazu bywa w praktyce trudne, ale świadczy ono o intelektualnym i moralnym poziomie. Od intelektualisty i moralisty wymaga się, że będzie podpowiadał argumenty, a nie inwektywy. Racjonalny spór światopoglądowy (lub polityczny) potrzebuje tych pierwszych, a nie drugich. Warto przy tym zwrócić uwagę na jeden bulwersujący fakt. Adresatami wulgaryzmów aborcyjnej rewolty byli nie tylko męscy przedstawiciele władzy, lecz także kobiety, które nie sprawują władzy i których jedyną winą było chyba to, że urodziły dzieci z zespołem Downa, wychowują je, a w sporze etyczno-prawnym angażują się przeciw aborcji. Jak widać, intelektualnym suflerom brakuje albo zdolności rozróżniania, albo litości, albo cywilnej odwagi.

Po czwarte, wulgaryzmy brudzą nasz obraz świata. Większość wulgaryzmów pochodzi od nazw organów wydalniczych i seksualnych oraz związanych z nimi czynności. Przy czym czynności seksualne traktuje się w nich wyłącznie jako niższe czynności fizjologiczne, odarte z ich głębszego wymiaru osobowego. Notoryczne używanie wulgaryzmów sprawia, że nasz obraz relacji międzyludzkich staje się obrazem pozbawionym takiego wymiaru. W tym obrazie wszystko jest niskie, brudne, tylko zwierzęce. Efektem – pielęgnowanej przez część elit – wulgaryzacji języka będzie (wcześniej czy później) radykalna dehumanizacja naszego życia.  

Na koniec pozwolę sobie na dwie hipotezy.

Po pierwsze, wulgaryzmy nieprzypadkowo zostały wybrane na hasła aborcyjnej rewolty. Wulgaryzmy bowiem kreują obraz relacji płciowej jako czegoś banalnego, czysto fizjologicznego, pozbawionego aspektu moralnego. A kto tak traktuje relację płciową, nie będzie inaczej traktował powstałego w niej życia. Wiadomo, że młodzież w wieku dojrzewania dopiero uczy się swego człowieczeństwa. Dlatego najlepiej nią manipulować, podsuwając jej to, co nie wymaga moralnego wysiłku.

Po drugie, rewolta była po to, by przesuwając granice naszego języka, przesunąć granice naszego świata. (Parafrazuję tu słynną maksymę Ludwiga Wittgensteina – największego filozofa języka XX wieku – nie wchodząc w istotę jego myśli). Otóż skoro wszystko wolno w języku, wszystko wolno w rzeczywistości. Skoro nie ma językowego tabu, w świecie nie ma żadnej świętości. Skoro język współwyznacza nas samych, można zmienić moralność i kulturę przez zbiorowe akty mowy. A nowy język i jego konsekwencje łatwo upowszechnić. Jedni je przyjmą przez głupawe naśladowanie, a inni przez mechanizmy dostosowania. Proszę się więc nie dziwić, że aż tyle miejsca poświęciłem drugorzędnemu – jak się na pierwszy rzut oka wydaje – aspektowi wydarzeń ostatnich tygodni.