Między prawem a miłością

Jacek Dziedzina

Polska ma właśnie niepowtarzalną okazję, by stać się światowym liderem w procesie odwracania kierunku, który wydawał się już nie do odwrócenia.

Między prawem a miłością

Jakie znaczenie za kilka lat, dla kogoś, kto uniknął śmierci przez zasysanie próżniowe (czy inne profesjonalnie nazwane metody aborcji), będzie miał fakt, że udało mu się przeżyć być może na skutek czyjejś kalkulacji politycznej i cynizmu? Jakie znaczenie dla paru tysięcy chłopaków i dziewczyn z zespołem Downa będzie miał fakt, że chodzą po ulicy "tylko dlatego", że jakieś środowisko polityczne, chcąc zdjąć z siebie odpowiedzialność za ustawową zmianę prawa aborcyjnego, przerzuciło to na "swój" Trybunał Konstytucyjny, który "specjalnie" we wspomnienie św. Jana Pawła II ogłosił korzystny dla nich (tych "Downów") wyrok, uznający, że konstytucja daje im prawo życia? Czy uratowany pyta ratującego o intencje?

I
Od tygodnia zajmujemy się sprawami drugo- i trzeciorzędnymi w tym temacie. To prawda, że czas pandemii i niepewności dotyczącej dalszego funkcjonowania państwa, gospodarki i wszystkich obszarów życia jest wyjątkowo fatalny na wszelkie zmiany, które budzą kontrowersje. Ale nigdy nie ma i nie będzie „właściwego” czasu, bo wszelka zmiana w prawie aborcyjnym przesuwająca je w stronę większej ochrony życia zawsze i wszędzie wywołuje dokładnie taką samą furię świadomych liderów proaborcyjnych i mniej świadomych, najczęściej manipulowanych emocjonalnie, uczestników masowych protestów. Obserwując od lat batalie wokół tematu w różnych częściach świata, zawsze widzę dokładnie taki sam stopień agresji i nieludzkiej wręcz nienawiści do wszystkiego, co może kojarzyć się – słusznie lub nie – z ochroną nienarodzonych.

A nie ma zbyt wiele już takich miejsc – temat generalnie wydaje się „zagospodarowany” przez środowiska, które przekonały niemal cały świat, że aborcja jest jednym z praw człowieka (bo takie przecież określenia występują nawet w instytucjach międzynarodowych). Jedynym miejscem, gdzie ta walka może rozegrać się na nowo i przechylić na stronę obrońców życia, są Stany Zjednoczone, ale nawet tam droga do tego jeszcze daleka, bo sama zmiana składu Sądu Najwyższego (z obecną przewagą sędziów konserwatywnych) nie jest jeszcze gwarancją odwrócenia prawa aborcyjnego, które w USA jest jednym z najbardziej liberalnych na świecie (choć wolę mówić o prawie najbardziej restrykcyjnym – dla zabijanego dziecka).

II
Jakkolwiek nieprawdopodobnie to nie zabrzmi, Polska ma właśnie niepowtarzalną okazję  stać się światowym liderem w procesie odwracania kierunku, który wydaje się już nie do odwrócenia; liderem w odchodzeniu od oswojonej i uznanej już za oczywistość mentalności, pozwalającej myśleć o dzieciach z zespołem Downa i innymi chorobami genetycznymi, jako o „płodach”, które można zwyczajnie usunąć. 

I jeszcze jedna rzecz. Jak mantra powtarzana jest opinia, że moralności nie narzuca się prawem, że do moralności potrzebna jest miłość, a nie ustawy. Zgadza się. Tyle że nie o moralności tylko tu mowa, ale o podstawowym prawie człowieka, jakim jest prawo do życia. A ono nie jest zależne od tego, czy społeczeństwo „już dojrzało” do uznania tego prawa, czy też jeszcze trzeba je trochę uformować. Gdyby przyjąć tę logikę, należałoby zlikwidować praktycznie cały kodeks karny. Bo przecież nie można prawem narzucić ludziom, by nie kradli i nie zabijali się na ulicy, skoro być może jeszcze do tego nie dojrzali. Prawo również ma funkcję wychowawczą. To wcale nie oznacza, że kwestii tak delikatnej, jak kiełkujące dopiero życie, nie jest potrzebna formacja, wsparcie i również duchowa opieka, cierpliwe słuchanie i zrozumienie dla konkretnych życiowych dramatów. Przeciwnie – bez tego elementu samo prawo będzie tylko surowym paragrafem i bezdusznym zakazem. Ale brak tego prawa jest niesprawiedliwością wobec człowieka, który nie ma jeszcze możliwości zabrać głosu w swojej sprawie.

III
I ostatnia kwestia – to wszystko nie oznacza, że jesteśmy, zwłaszcza my, katolicy, zwolnieni z wychodzenia do tych, którzy stoją teraz na ulicach. Łatwo pisać to wszystko, co tu zostało powiedziane, zza biurka, łatwo wdać się w niekończące się spory i dyskusje w Internecie i w mediach. Ale jestem przekonany, że ostatecznie jako Kościół zostajemy z ogromnym zadaniem, od którego nie ma już teraz wymówki. Zadania, które zaniedbywaliśmy przez lata, przymykając oko na „pełzającą laicyzację” (określenie mojego profesora, ks. Janusza Mariańskiego, socjologa religii z KUL), zadowalając się „uspokajającymi” statystykami i przekonując siebie, że u nas nie jest jeszcze tak źle, jak na Zachodzie. Przez lata, również na łamach „Gościa”, staraliśmy się wskazywać na pułapki takiego myślenia i opierania na nim programów duszpasterskich. Wiele razy pisaliśmy o rozmijaniu się stylu przepowiadania z tym, czym żyje współczesna młodzież. Sam krytykowałem sposób dobierania kaznodziejów na eksponowane i transmitowane w mediach pielgrzymki, w których kluczem były „godność i tytuły” (najlepiej szef dykasterii, ważny gość z Rzymu, generalnie - persona), a nie autentyczny żar głoszenia żywego słowa. A takich kaznodziejów w Polsce nie brak, tyle że ci młodzi ludzie, którzy stoją teraz na ulicach, być może nie mieli okazji ich usłyszeć.

Pomińmy już w tym miejscu inne ciągle wałkowane (bo ciągle nierozwiązane) bolączki Kościoła w Polsce, jak upolitycznienie części duchownych czy brak reakcji na skandale seksualne i całą tą straszną nomenklaturę i język, który niczym nie jest w stanie przyciągnąć ludzi do Kościoła. To są wszystko rzeczy, które stojący dziś na ulicach mają za złe Kościołowi. I prawdą jest – jak mówi w dzisiejszym wywiadzie dla „Gazety Prawnej Codziennie” prof. Andrzej Rzepliński – że „źle się dzieje, gdy Kościół po raz kolejny chowa się do dziury. Biskup, który szanuje siebie i szanuje swój Kościół, powinien wyjść do tych ludzi”. Ale inną bolączką Kościoła, która również wychodzi przy tej okazji, jest stała gotowość pewnych środowisk katolickich do – słusznego skądinąd – oburzania się na upolitycznianie Kościoła i łatwość pisania listów otwartych w tej sprawie, przy równoczesnym milczeniu lub „niuansowaniu” samego zjawiska barbarzyńskiej agresji na ulicach. I tak jak rację ma prof. Rzepliński, który mówi o konieczności wyjścia do protestujących na rozmowę (choć lepiej byłoby do stołu i w mniejszych grupach, bez udziału kamer), tak rację ma również wtedy, gdy mówi – w tym samym wywiadzie – to, czego nie mają odwagi powiedzieć ci sami duchowni, którzy z ochotą podpisują się pod listem w sprawie upolityczniania Kościoła: „Jako obywatel patrzę na to z obrzydzeniem, jako katolik ze smutkiem (...). Jeśli ktoś chciałby wyrzucać biskupów z domu, by ich ukamienować, to sam pierwszy stanąłbym przed nim i niech najpierw ukamienują mnie (...). Nie ma mojej aprobaty dla wycia pod oknami Kaczyńskiego. Mogę się z nim nie zgadzać, potępiać jego politykę, ale gdyby życie pana Jarosława było zagrożone, to stanąłbym w jego obronie, bo taki mam charakter. Nie może być zgody na samosądy (...).”.

IV
I wreszcie kluczowa rzecz, o którą w gruncie rzeczy chodzi w tej sprawie, niezależnie od tego, jakie intencje przyświecały politykom, zrzucającym temat na TK i samym sędziom, przyjmującym orzeczenie w tak trudnym czasie. Prof. Rzepliński mówi: „Społeczeństwo pozbawione ludzi z zespołem Downa będzie uboższe (…). Następuje stopniowa likwidacja pewnej kategorii ludzi, choćby takich jak ta z zespołem Downa. (…) I zaczniemy fastrygować płód ludzki do naszych potrzeb".
Powtórzę: mamy niepowtarzalną okazję stać się światowym liderem w odwracaniu chorej mentalności, która próbuje nadać człowiekowi prawo o decydowaniu o prawie do życia innym.