Potrzeba czasu, by wrócić do hospicjum

Aleksandra Pietryga

publikacja 14.09.2020 18:54

Żałoba nie zawsze trwa rok. Czasem dwa lata, czasem pięć lat, czasem całe życie. A tęsknota nigdy się nie kończy.

Potrzeba czasu, by wrócić do hospicjum pixabay

Pan Benedykt przez 62 lata był mężem pięknej kobiety. Kilka lat temu zmarł na nowotwór trzustki. - Najgorzej było na początku wracać do pustego mieszkania ze świadomością, że on nigdy już nie otworzy mi drzwi... - wyznaje żona.


Rak zaatakował język i zamknął usta mamie Ewy. - Kiedy już nie miała siły nawet pisać, pokazała ręką, żeby jej podać grubą książkę - opowiada córka. - Palcem wybierała kolejne literki i tak tworzyła zdania.


- Na taki cios nie da się przygotować. I kiedy w rodzinie pojawia się rak, wszyscy są bezradni jak dzieci - mówi Joanna.

Nie ma rzeczy niemożliwych

- Nie wiem, czy jestem gotowa tak się otworzyć... - broni się. Łzy cisną się do oczu. Uspokaja je rozmowa o hospicjum domowym. O pierwszym spotkaniu z pielęgniarkami, lekarkami i wolontariuszami. O tym, jak organizowali im życie, jak przyjeżdżali na każdy dosłownie telefon, jak rzeczowo odpowiadali na tysiące pytań i wątpliwości. - Wszystko, co było potrzebne w tym czasie, mieliśmy od ręki - opowiada Joanna. - Materac przeciwodleżynowy, łóżko rehabilitacyjne sterowane pilotem, nowy ssak laryngologiczny. Dla osób z hospicjum nie było rzeczy niemożliwych.


Ta pomoc to nie tylko zaplecze rzeczowe czy materialne. Chory i zagubiona rodzina mogą liczyć na wypisanie recepty, kiedy zajdzie taka potrzeba. Obojętnie czy na silne środki przeciwbólowe, czy syrop od kaszlu. Lekarki, pielęgniarki hospicyjne zwykle pracują dodatkowo w przychodniach, na oddziałach. Znają innych lekarzy, specjalistów w swoich dziedzinach. I nie wahają się użyć znajomości, żeby skonsultować stan swoich podopiecznych, ich bardziej nietypowe dolegliwości czy poprosić o badanie diagnostyczne. Dzięki temu chory może pozostać w domu, nie musi znosić męczarni transportu do szpitala i pobytu w nim. - To było bardzo ważne dla mojego męża: umrzeć tutaj, w swoim pokoju, w swoim łóżku z widokiem przez okno - tłumaczy pani Maria. - Więc i dla mnie było to ważne...


Poznała męża w 1945 roku, gdy jako lokator został dokwaterowany do mieszkania jej rodziców. Takie były czasy: uciążliwa gospodarka lokalowa po II wojnie światowej pozwalała na to, by do prywatnych mieszkań w kamienicach, bez zgody właściciela, wprowadzali się obcy ludzie. W tym przypadku dziwaczna polityka okazała się opatrznościowa. Wojna właśnie wyszła tylnymi drzwiami, przepuszczając w progu młodego mężczyznę, o urodzie wywołującej przyspieszone bicie serca. - Wprowadził się do mojego życia i tak już został - uśmiecha się pani Maria.

W małżeństwie żyli 62 lata. Kiedy mąż zaczął się źle czuć, rozpoczęła się wędrówka po szpitalach, po lekarzach. Ostateczny wyrok: rak trzustki. - Wie pani, to jest takie wredne, trudne do zdiagnozowania miejsce - mówi pani Maria. - Kiedy wreszcie odkrywa się prawdę, zwykle jest już za późno...


Lekarze robili, co mogli, ale pan Benedykt niknął w oczach. W końcu poproszono żonę i córkę do gabinetu lekarskiego. "Muszą panie zgłosić się do hospicjum. Same nie dacie rady opiekować się nim...". - Usłyszeć takie zdanie nie jest łatwo - mówią ludzie z hospicjum. - To zawsze jest szok dla chorego i dla jego bliskich. Im wcześniej jednak podejmiemy decyzję o wyborze hospicjum, tym szybciej mamy szansę uzyskać kompleksową pomoc i odzyskać względną równowagę, potrzebną do dalszej walki o komfort chorego.


Mam zgodzić się na śmierć?!


Takie słowa brzmią jak wyrok śmierci. - Mam przyjaciółkę, która wcześniej straciła rodziców, ale w czasie ich choroby rodzina była pod opieką hospicjum. To było wiele lat przed chorobą mojej mamy - opowiada Joanna. - I ona wtedy opisywała mi, jak wiele zawdzięcza ludziom pracującym w tej instytucji, lekarzom, pielęgniarkom, wolontariuszom. Powiedziała mi: "Wiesz, to są anioły. Byli przy mnie, gdy najbardziej tego potrzebowałam". I ja o tym pamiętałam. Ale kiedy moja mama sama powiedziała, że już czas na hospicjum, zbuntowałam się. Że jeszcze za wcześnie, że przecież wszystko może się zmienić, być może zdarzy się cud...

Do tej decyzji trzeba dojrzeć, wewnętrznie zgodzić się na taki ruch. No, bo jak to?! Spasować? Czekać na śmierć najbliższej osoby? 
Ludzie w hospicjum znają ten bunt. Jest normalną reakcją na wiadomość, że trzeba nastawić się na pożegnanie z ukochaną osobą. Złość, gniew, wyparcie. Czasem ten żal jest tak silny, że trzeba znaleźć kogoś, na kim wyładuje się swój ból, kogo oskarży się o zadawanie go. I nieraz pada na pielęgniarkę hospicyjną, lekarkę, wolontariuszkę. A pracownicy hospicjum biorą na siebie te "wyładowania". Bo rozumieją, że gdzieś trzeba dać im ujście. Za wszelką cenę trzeba chronić przed nimi chorego. - Często idąc do mamy, płakałam - opowiada Ewa. - Ale kiedy dochodziłam do drzwi, brałam głęboki wdech, puder na zaryczany nos, uśmiech do lustra i dopiero wchodziłam do pokoju. Mama widziała mnie pogodną i taką powinna widzieć.


Kiedy zbliża się koniec


W hospicjum pracują psycholodzy, na miejscu jest kapelan. - Dla mamy było to niezwykle ważne, że otrzymywała sakramenty, choć w pewnym momencie przestała mówić, więc nie mogła się spowiadać - wspomina Joanna. - Był taki moment, kiedy zmęczenie całą sytuacją nie pozwalało mi już normalnie funkcjonować, prowadzić swojego domu, opiekować się nie tylko mamą, ale i własnymi dziećmi. Wtedy panie z hospicjum zaproponowały, że tak wszystko zorganizują, żebym mogła wyjechać z synami na kilkunastodniowy obóz wakacyjny. Codziennie przychodziły do rodziców, zajmowały się mamą, domem, wspierały ojca. Mogłam złapać oddech. Miałam siły na dalsze tygodnie...


A kiedy przychodzi czas na ostatni moment, zwykle lekarze, pielęgniarki hospicyjne są w pobliżu. - Nie wiem, skąd ona to wiedziała, ale na kilka dni wcześniej lekarka delikatnie zwróciła mi uwagę, że zbliża się koniec - mówi Ewa. - Nie myliła się... - Pani doktor zauważyła, że stan męża się pogarsza - dopowiada swoją historię pani Maria. - Dzięki temu byłyśmy bardziej czujne i byłyśmy bliżej niego...


Zostały dokładnie poinstruowane, co robić w momencie odchodzenia, gdzie udać się po śmierci, jakie formalności załatwić. - To było bardzo trudne, ale dzięki temu nie błądziłam we mgle - przyznaje Ewa.

- Kiedy mama zmarła, natychmiast przyjechała do nas doktor z hospicjum - opowiada Joanna. - Zadbała, żebyśmy z tatą nie pogrążyli się w czarnej rozpaczy, kazała nam coś zjeść, odpocząć. Przyjechał ks. Jan, kapelan hospicjum. Modlił się z nami, potem celebrował Mszę pogrzebową.

Osierocone rodziny często potrzebują czasu, by wrócić z powrotem do hospicjum. Wszystko kojarzy im się tam z najboleśniejszym okresem życia. - Dopiero po kilku miesiącach zadzwoniłam do hospicjum - przyznaje Ewa. - A w słuchawce usłyszałam: "Zastanawiałam się, kiedy zadzwonisz. Wiedziałam, że wrócisz".