Patroni od niczego

Aleksandra Pietryga

publikacja 07.09.2020 13:09

Arcybiskup zabronił mu czynienia cudów. Marcin był do tego stopnia posłuszny, że kiedy pewnego razu szedł ulicą i zobaczył robotnika spadającego z rusztowania, zatrzymał go w powietrzu i zawołał: "Poczekaj! Muszę zapytać arcybiskupa czy mogę Cię uratować!".

Patroni od niczego pixabay

Dziewięcioletni Jaś, zmęczony całodzienną zabawą, zasnął na podłodze w kuchni swojej mamy. Przyśniło mu się, że stał na rozległej łące. Wokół niego biegali chłopcy - jedni się bawili, drudzy śmiali, byli też tacy, którzy bili się i przeklinali. Chłopczyk we śnie rzucił się na nich z pięściami. "Przestańcie! - wołał. - Ja was nauczę dyscypliny!". Wtedy zobaczył obok siebie pięknego mężczyznę. "Tylko miłością i dobrocią pozyskasz ich serca" - uśmiechnął się do Jasia. "Kim jesteś?", "Synem Tej, którą ty i twoja mama nazywacie Królową Nieba. Ona będzie twoją Nauczycielką. Mam wobec ciebie wielkie plany...".

Maluch obudził się. Jednak wspomnienie tego proroczego snu towarzyszyło mu do końca życia, także wtedy, gdy już jako dorosły kapłan, zakładał zgromadzenia salezjanów i salezjanek, a także oratoria dla chłopców. Dziś znamy go jako świętego Jana Bosko.

Oni wszyscy byli młodzi. Mieli swoje marzenia, ideały, tęsknoty. Czasem nie zgadzali się z Bogiem, więc wykłócali się z Nim. Szturmem zdobywali niebo. Można ich nazwać patronami "od niczego". Albo raczej świętymi od normalności.

Patron od miotły

Był nieślubnym dzieckiem hiszpańskiego arystokraty - rycerza, wysoko postawionego urzędnika i... murzyńskiej służącej. W księdze chrztów zapisano go jako syna nieznanego ojca. Później ojciec uznał go, jako swojego naturalnego syna, by następnie... znów go porzucić. Niełatwo było św. Marcinowi de Porres odnaleźć się w takich warunkach. Ojciec piął się po szczeblach kariery z daleka od rodziny, którą powołał na świat; nie interesowały go emocje dzieci (poza Marcinem na świecie była jeszcze jego młodsza siostra Juana); doprowadził do rozdzielania rodzeństwa; na koniec wyjechał do Europy, gdzie założył nową rodzinę. Co działo się w sercu chłopca? Jak poradził sobie z bólem odrzucenia? - Być może te rany serca kazały mu pochylać się później nad innymi cierpiącymi i pozostać skromnym człowiekiem gotowym do służby innymi - zastanawia się werbista o. Józef Gwóźdź.

Przeczytaj też:

Piętnastoletni chłopak postanowił zostać zakonnikiem. W czasach, w których żył nie miał szans na przyjęcie święceń kapłańskich - uniemożliwiały mu to pochodzenie i ciemny kolor skóry. Zdecydował się na pracę w klasztorze dominikanów, jako zwykły służący bez ślubów, żyjący we wspólnocie zakonnej, ale pozbawiony jej praw. Dopiero po latach zakonnicy, widząc niezwykłe oddanie i rozmodlenia brata, udzielają mu zgody na profesję wieczystą, jako brata konwersa. Choć żył kilka wieków temu, może być patronem naszych zranionych relacji, niespełnionych ambicji i porażek. Świętym od pokory. Wszystkie swoje rany oddał Jezusowi, a On przemienił je w perły.

Całkowicie oddał się innym. Zwłaszcza chorym i najuboższym. Bóg przyznawał się do niego i błogosławił niezwykłymi cudami. Czarny braciszek potrafił przechodzić przez zamkniętą bramę klasztoru, by znaleźć się na ulicy przy chorych i umierających. Często zabierał ich z ulicy i przenosił do własnego łóżka, gorsząc tym niektórych zakonników. Można powiedzieć, że w służbie dosłownie dwoił się i troił, bo otrzymał od Pana dar bilokacji. A kiedy cały zatapiał się w modlitwie, bracia widzieli go lewitującego nad ziemią. Miał dar uzdrawiania chorych. Duch Święty dał mu tak głęboką mądrość, że wielcy tego świata przychodzili do niego pytać o radę. On sam nazywał się "murzyńskim psem".

W końcu sam arcybiskup Limy Bartłomiej Lobo Guerry zabronił mu dalszego uzdrawiania i czynienia cudów. Marcin przyjął ten zakaz w pokorze. Był do tego stopnia posłuszny, że kiedy pewnego razu szedł ulicą i zobaczył robotnika spadającego z wysokiego rusztowania, wyciągnął rękę, a kiedy spadający mężczyzna zawisł w powietrzu, Marcin przebiegł obok niego wołając: "Poczekaj! Muszę zapytać arcybiskupa czy mogę Cię uratować!".

Jednak, kiedy sam arcybiskup Bartłomiej ciężko zachorował, posłał po Marcina, by do niego przyszedł. Czarny zakonnik założył też sierociniec i dom dla ubogich, a także schronisko dla psów i kotów. Zmarł w wieku 70 lat, a przy jego grobie zaczęły dziać się cuda. Został kanonizowany jako pierwszy czarnoskóry Amerykanin.

W ikonografii św. Marcin de Porres przedstawiany jest... z miotłą w ręku. Czasem na obrazach towarzyszą mu bezdomne psy, a nawet myszy i szczury, bo i tymi skromny braciszek się opiekował, ku oburzeniu współbraci.

Patronka od marzeń

Błogosławiona Maria Romero Meneses jest pierwszą błogosławioną kobietą z Ameryki Środkowej. Miała wszystko: szczęśliwy i bardzo zamożny dom, kochających rodziców, liczne rodzeństwo, wyjątkowe talenty muzyczne i plastyczne. Jako córka ministra rządu, w dzieciństwie była odizolowana od ubogich przedmieść i ludzkiej biedy. Miała jednak odwagę marzyć i pójść za głosem swoich pragnień i swojego powołania. Może być świętą od normalności. Może być patronką młodych ludzi, którzy chcą jak najlepiej wykorzystywać to, co otrzymali od Boga na Jego chwałę.

Jako siostra Zgromadzenia Córek Maryi Wspomożycielki Wiernych, przeszła przez życie radosna, uśmiechnięta, służąc biednym, zwłaszcza młodzieży, żyjącej na ulicy. Była zakochana w Matce Bożej. Jej powierzyła wszystkie swoje życiowe wybory i nigdy się nie rozczarowała. Zresztą, jako kilkunastoletnia dziewczynka została cudownie uzdrowiona za przyczyną Maryi. Jak mogłaby Jej nie ufać?

Do swoich współsióstr siostra Maria mówiła: "Pójdziemy do domów, pomożemy je wyczyścić, wymyć, uporządkować. Zaniesiemy tam ubrania i coś do zjedzenia. Pamiętajmy jednak, że jeżeli zaniesiemy tym biednym tylko mleko i ubrania, a nie zaniesiemy im Jezusa - staną się jeszcze biedniejsi niż przedtem".

Wbrew wszystkim przeciwnościom siostra Maria wybudowała wielooddziałowe ambulatorium. Znalazła lekarzy i pielęgniarki, którzy zgodzili się pracować w nim zupełnie nieodpłatnie. Co ciekawe, bł. Maria Romero Meneses, też miała pokusę szybkiego zaradzenia ludzkiemu cierpieniu. Zdarzyło jej się nawet poprosić o cudowne źródełko, którego woda, tak jak w Lourdes, leczyłaby cierpiących. Gdy jednak zobaczyła, jak wielkie zamieszanie wywołało spełnienie jej prośby, natychmiast zrezygnowała ze swoich planów i wróciła do ofiarnej, powolnej służby ubogim i chorym.

Patron od niesprawiedliwości społecznej

Kto słyszał o bł. Óskarze Arnulfo Romero Galdamezie? Żył nie tak całkiem dawno temu. Zginął równo 40 lat temu. Został ogłoszony świętym razem z papieżem Pawłem VI w 2018 roku.

Patroni od niczego   abp Oscar Romero i papież Paweł VI. AUTOR / CC 2.0

Urodził się w 1917 roku w najmniejszym kraju Ameryki Środkowej - Salwadorze w bardzo ubogiej rodzinie. W młodości uczył się stolarstwa. Potrafił zrobić drzwi, stoły, krzesła, trumny... Później jednak, mimo sprzeciwu ojca, wstąpił do seminarium duchownego. Okazało się, że jest zdolnym klerykiem, więc kontynuował studia nawet w Rzymie.

Modlitwa była jego siłą i fundamentem życia. Z niej czerpał siły, dobry humor i niezwykłą mądrość, nawet wtedy, gdy został arcybiskupem w najtrudniejszym dla Salwadoru czasie - podczas wojny domowej, gdy tysiące ludzi było represjonowanych, więzionych, zabijanych, gdy tysiące rodzin cierpiało głód. Głównym jego zadaniem stało się prowadzenie Kościoła tak, by pozostał wierny Ewangelii. Coraz bardzie angażował się w obronę praw człowieka, starał się bronić obywateli przed ich własnym rządem. Sam nie był jednak komunistą ani rewolucjonistą. Miał jedynie odwagę, by upominać się o los ubogich i prześladowanych.

Głosił bardzo odważne kazania. W ostatnim swoim kazaniu mówił: "Kościół nie może milczeć wobec takiej niesprawiedliwości. (...) W imieniu Boga, w imieniu cierpiących ludzi, których płacz codziennie coraz wyżej wznosi się ku niebu, proszę was, błagam, rozkazuję wam: zaprzestańcie represji". "Kiedy pada rozkaz: zabij!, musi zwyciężyć prawo Boże. Nie zabijaj! Niemoralnego prawa nikt nie musi przestrzegać. Reformy nie są nic warte, jeśli plami je tyle krwi. Niech te prześladowania się skończą".

Był rok 1980. Następnego dnia, podczas sprawowania Mszy św. w szpitalnej kaplicy, został zastrzelony jednym strzałem... "Arcybiskup upadł. Krwawił u stóp Chrystusa" - wspominała jedna z zakonnic, która była świadkiem śmierci abp. Romero. Na jego pogrzeb przyszło ćwierć miliona ludzi.