Nie wierzę w skuteczność chrześcijaństwa pozbawionego mocy Ducha, przypominającego lożę szyderców dziadków z Muppet Show, zacierających rączki, gdy uda się im znaleźć warczącą pointę.
Nie wierzę w skuteczność ewangelizacji Kościoła pozbawionego mocy Ducha.
Nie wierzę w skuteczność internetowego przekomarzania się, taktykę „odbijania piłeczki”, czyli komentowania narracji, do której przyzwyczaja nas codziennie neopogański świat, i upokarzania tych, którzy modlą się inaczej. Przypomina to raczej lożę szyderców dziadków z Muppet Show, którzy zacierają rączki, gdy uda się im znaleźć bardziej warczącą i celniejszą pointę.
Wierzę w to, że chrześcijaństwo jest planem inwazji, a nie ewakuacji.
Wierzę, że jesteśmy pokoleniem, które może przyjąć obietnicę Jezusa wołającego z tęsknotą; „Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, by on już zapłonął!”.
„Ogień Ducha, który jest zapalony w naszych sercach, gdy zajmujemy to stanowisko przed Bogiem, nie stanowi ognia wariackiej aktywności, ognia sentymentalnej emocjonalności, ani też ognia fałszywego zapału – to jest ogień miłości” − przypomina Ulf Ekman (i cóż, że ze Szwecji).
Wierzę w to, że Bóg jest w stanie ocalić miasto ze względu na świętość i gorącą modlitwę garstki. Wielokrotnie czytam w Biblii o takich sytuacjach. Nieprzypadkowo wspominamy dziś świętego Jacka, który szedł jak burza, pozostawiając za sobą tętniące życiem klasztory.
Tak, wierzę w to, że uwielbienie, błogosławieństwo ma moc. Przekonuję się o tym nieustannie, ostatnio wczoraj wieczorem na spotkaniu wspólnoty.
Co usłyszał przerażony Jozue, spoglądający na gigantyczne mury miasta nie-do-zdobycia? Spójrz: „Oto Ja ci daję Jerycho”.
Spójrz. Widzisz, co On Ci daje?