Polityczny mesjanizm i serca obrośnięte tłuszczem

Aleksander Bańka

To było jak starcie dwóch Mesjaszy. Przynajmniej w naszych głowach. W przekonaniu jednych Zbawca miał uchronić Polskę od faszyzmu, zacofania, ciemnoty i dyktatury; zdaniem drugich – ocalić Ojczyznę od rozkładu, deprawacji, utraty suwerenności i dewiacji. Zastanawia mnie, dlaczego tak bardzo wierzymy w narrację, którą w dużej mierze sami rozkręcamy? Dlaczego jest na nią tak wielkie społeczne zapotrzebowanie? Może dlatego, że bardziej niż stan faktyczny opisuje ona stan naszych serc?

Polityczny mesjanizm i serca obrośnięte tłuszczem

Pojawiający się tu i ówdzie pogląd, że miniona kampania prezydencka była w rzeczywistości batalią o moralny, obyczajowy i religijny kształt przyszłej Polski, uważam za nieco problematyczny. Czy naprawdę sądzimy, że niektóre przemiany kulturowe – także te negatywne z chrześcijańskiego punktu widzenia – można zatrzymać przez wyborcze zwycięstwo lub porażkę; definitywnie uruchomić bądź zablokować za pomocą regulacji prawnych albo inicjatyw ustawodawczych? Owszem, można przyśpieszyć albo opóźnić pewne procesy, które jednak prawdopodobnie i tak w końcu nadejdą. Kiedy? Gdy przyzwolą na to ludzkie serca i pod warunkiem, że faktycznie takie przyzwolenie wydadzą. Nie chodzi zatem o to, aby zabezpieczyć je przed wpływem zdeformowanej wizji świata, człowieka i wartości, ale o to, aby one same nie chciały tej wizji przyjmować. Z tym jednak, paradoksalnie, mamy największy kłopot.
Oczywiście, nie mam zamiaru uprawiać rejterady z placu boju o bliski mi kształt cywilizacyjny przyszłej Polski i Europy. Nie uważam również, że należy dawać przyzwolenie na wszystko, co uderza nie tylko w chrześcijańską wizję wartości, ale w sferę wartości w ogóle, podważając fundamenty europejskiej cywilizacji. Nasycanie świata duchem Ewangelii polega także na tym, że potrafimy nie godzić się zarówno na to, co nieewangeliczne, jak i na to, co nieludzkie, co uderza w godność człowieka. Stanowione prawo oraz ludzie, którzy je stanowią, powinni zatem stać na straży owej godności i chrześcijanie mają prawo domagać się tego od nich. Co więcej – o to wolno nam również z miłością walczyć. Niestety, istnieje ryzyko, że w tej walce zagubimy pewne priorytety. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy gdy wybieramy drogę na skróty, gdy wydaje nam się, że polityczne rozwiązania są w stanie zaradzić rozmaitym moralnym zagrożeniom. Otóż nie są w stanie; mogą co najwyżej stworzyć mniej lub bardziej sprzyjający temu kontekst. Właściwa walka toczy się jednak na innym poziomie – na poziomie ludzkiego serca, czyli w obszarze naszych wewnętrznych priorytetów, odczuć, decyzji i wyborów.

Czytam fragment proroctwa z księgi Izajasza przywołany w Ewangelii według św. Mateusza: „Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił” (Mt 13, 15). Słowo „stwardniało” (gr. epachynthē) można przetłumaczyć także jako: „zostało utuczone”. Rzeczywiście, czas, w którym żyjemy, sprzyja obrastaniu duchowym tłuszczem. Nie chodzi tylko o materialny dobrobyt, choć prawdą jest, że gdy bezkrytycznie pozwolimy mu dominować w naszym życiu – zarówno na poziomie tego, co faktycznie posiadamy, celów, które sobie wyznaczamy, jak i pragnień, które ożywiają nasze dążenia – potrafi skutecznie zgasić w nas duchowe impulsy, przywiązać do świata materii i zredukować nasze postrzeganie rzeczywistości do wąskiej perspektywy sensualizmu. Nie na darmo Giovanni Reale, pisząc niegdyś o tak zwanym micie materialnego dobrobytu, który rozgościł się w umysłach i sercach wielu, widział w nim zakamuflowaną postać nihilizmu skutecznie zżerającego człowieka dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Sęk w tym, że ów duchowy tłuszcz, którym obrastają ludzkie serca, ma dziś zazwyczaj bardziej złożoną naturę. Często stanowi także przedziwną mieszankę konformizmu, lenistwa, wygodnictwa i bezrefleksyjnie zaaprobowanej obyczajowości. Ta ostatnia zastępuje nam świadomie przeżywaną wiarę, pogłębiony namysł nad wartościami oraz wierność zasadom etycznym. Nierzadko postępujemy więc w sposób moralnie uporządkowany nie dlatego, że to konsekwencja dobra, które dojrzewa w nas jako owoc relacji z Bogiem, że świadomie podążamy za przemyślanym systemem wartości albo że pewne zasady etyczne są dla nas fundamentem, na którym odpowiedzialnie chcemy budować. Postępujemy tak dlatego, że inaczej nie wypada – tak przecież nakazuje obyczaj, tradycja, wychowanie. W konsekwencji nasza zewnętrzna poprawność maskuje często wewnętrzną bylejakość, na którą biernie się godzimy. Jak długo trwa to maskowanie? Dopóki wpływ innych czynników nie rozmyje kruchych podstaw naszej obyczajowości. Dopóki nie nadarzy się sprzyjająca okazja, aby dać się przekonać, że przecież wszyscy tak robią, że to jest modne, powszechne, światowe i nowoczesne, że inaczej to obciach, zaścianek albo kruchta – w końcu będziemy tylko tym, czym sami siebie uczynimy, zgodnie z zasadą: dobro, prawda i piękno to wyłącznie nasz prywatny pogląd na świat.

Rzeczywiście, prawne ustanowienia mogą sprzyjać lub nie sprzyjać wytwarzaniu się takich okazji. Nie zmienia to jednak faktu, że nie są w stanie zmyć tłuszczu z naszych serc, które coraz bardziej popadają w duchową atrofię. Kurczy się zatem życie wewnętrzne, zanika wiara i duchowa wrażliwość, a ich miejsce zajmuje gwałtownie przyrastający egotyzm z tendencją do omnipotencji, krytykanctwa i nadmiernej roszczeniowości. Jaki jest tego efekt? Obrośniętemu tłuszczem sercu wydaje się, że jest światłe, wolne i niezależne; w rzeczywistości jednak coraz bardziej popada w martwotę. Taki stan rzeczy prędzej czy później musi doprowadzić do duchowego zawału.

Nie sądzę, że polityczne wybory są w stanie wygenerować jakieś standardy moralne w społeczeństwie; stanowią raczej ich wynik. Nie łudźmy się. Politycy, których wybieramy bardziej niż gwarancją przyszłego kształtu tak zwanej polskiej moralności są pochodną jej obecnego stanu. Oczywiście, polityka zawsze będzie łączyć się z etyką, a rozstrzygnięcia prawne niejednokrotnie wkroczą na jej teren. Powinny nawet wkraczać w takim zakresie, w jakim niosą z sobą określone dobro dla Polski. Jednak rozumienie tego dobra – jego akceptacja, gdy jest faktyczne, lub odrzucenie, gdy jest pozorne – zależy od sumienia i świadomości obywateli. W przyszłości pójdziemy więc za tym, czym dziś już żyjemy, za czym tęsknimy i czego w mniej lub bardziej jawny sposób oczekujemy. Chyba, że się nawrócimy. Odpowiedź na pytanie o przyszłość Polski nie tkwi najpierw w tym, jakich polityków wybieramy, ale w tym, co kieruje naszymi wyborami. Politycy oraz ich obietnice są bowiem, w znacznej mierze, odpowiedzią na zapotrzebowanie naszych serc.