Operacja na otwartej ranie

Marcin Jakimowicz

Katarzyna ze Sieny pisała, że gdy Bóg nie ma pod ręką przyjaciół, posługuje się wrogami. Czy to, że brudy Kościoła ujawniają środowiska mu nieprzychylne oznacza, że Bogu zabrakło w nim przyjaciół? Oby nie.

Operacja na otwartej ranie

Kościół przechodzi operację na otwartej ranie. To „widać, słychać i czuć”. Wierzę, że to jedyny sposób, by runęła budowana na ludzkich słabościach konstrukcja stawiająca sobie pomniki i rozlewająca prałackie wino „Monsignore”.

Jestem spokojny o Kościół, który poddaje się oczyszczeniu. Boję się, gdy ucieka od odpowiedzialności. „Straszną rzeczą – mówi Biblia – jest wpaść w ręce Boga żywego”.

Myślę o Marii Magdalenie, kobiecie „po przejściach”, która została uwolniona od siedmiu złych duchów (Łk 8, 1-2). Brzmi groźnie. Siódemka sugeruje pełnię, można więc przypuszczać, że demony czuły się w niej, jak u siebie w domu.

Spotkanie Tego, który „objawił się po to, aby zniszczyć dzieła diabła” (1J 3,8), wywróciło jej życie do góry nogami. Stała się „Apostołką Apostołów” i w przeciwieństwie do większości z nich przeszła bolesną próbę krzyża, śmierci i płaczu przy grobie „gdy jeszcze było ciemno”. Rozpoznała Jezusa, gdy zawołał ją po imieniu.
Rozpoznaję Jezusa, gdy w ciemności wola mnie po imieniu. Jest jedyną osobą, która przychodzi bezinteresownie, nie chcąc ubić ze mną żadnego interesu.

Opowieść o Marii z Magdali to konkretna do bólu lekcja, że „komu mało się odpuszcza, mało miłuje”. Nadzieja dla Kościoła, z którego Mistrz wygania siedem demonów. „Gdzie wzmógł się grzech, jeszcze obficiej rozlewa się łaska”. Wierzę w to. Widzę, czego Bóg dokonuje w moim życiu.

Przed laty byłem postawiony pod ścianą i musiałem upomnieć pewnego księdza, że żyje w grzechu. Usłyszałem: „Jezusa prześladowano, więc i ja przyjmę te słowa”. Zakłuło. Bardzo. Może dlatego jestem tak wyczulony na „wycieranie sobie gęby Jezusem”, na dorabianie do grzechu pobożnej ideologii, na żonglowanie hasłami o „ataku na Kościół” w chwili, gdy dokonuje się jego oczyszczenie.

Katarzyna ze Sieny pisała, że gdy Bóg nie ma pod ręką przyjaciół, może posłuży się wrogami. Czy to, że grzech Kościoła ujawniają środowiska mu nieprzychylne (delikatnie mówiąc) nie oznacza, że Bóg nie ma pod ręką przyjaciół? Oby nie.

W „dokumencie z Aparecidy” podsumowującym V Ogólną Konferencję Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów czytam: „Odzyskajmy gorliwość ducha, pielęgnujmy słodką i pełną pociechy radość z ewangelizowania, nawet wtedy, kiedy trzeba zasiewać, płacząc”.
Idziemy zasiewać, płacząc.