Chrześcijaństwo okołowyborcze

Aleksander Bańka

To niemal nieprawdopodobne, jak bardzo nieracjonalne i nieewangeliczne postawy może z nas wydobyć kampania wyborcza. Nie chodzi przy tym wyłącznie o jakiś dziwny stan umysłu, który zwolennikom szeroko rozumianej opozycji każe z uporem godnym lepszej sprawy wypierać ze świadomości gigantyczne nadużycia obciążające poprzednie ekipy rządzące, a zwolennikom tej obecnej – w imię szczytnego celu usprawiedliwiać wszelkie, nawet szkodliwe i niegodne posunięcia. Nie chodzi także o łatwowierność, naiwność i hurraoptymizm w ocenie potencjału kandydata, za którym się staje. Faktycznym problemem jest to, że w okołowyborczym kotle wielu najzwyczajniej gubi chrześcijański sposób podejścia do rzeczywistości społeczno-politycznej. A ten sposób, wbrew pozorom, jest jasno określony.

Chrześcijaństwo okołowyborcze

Jednym z najbardziej znanych biblijnych fragmentów opisujących stosunek chrześcijan do władzy jest niewątpliwie kontrowersyjny fragment z trzynastego rozdziału listu świętego Pawła do Rzymian (13,1-5). Zastanawiać może fakt, że Apostoł Narodów wzywa w nim rzymskich chrześcijan do jak najdalej posuniętego posłuszeństwa względem tak bardzo niesprzyjającej im władzy (póki tylko prawo Boże i sumienie na to pozwalają), choć przecież wcześniej, w dwunastym rozdziale swego listu, zachęca ich do wytrwania w wierze wbrew tejże władzy. Co więcej, wydaje się, że Paweł próbuje spoglądać na urząd sprawowany przez zagrażającego chrześcijanom władcę z maksymalną życzliwością. Dlaczego? Mnie osobiście przekonuje interpretacja, którą dla tego Pawłowego paradoksu zaproponował swego czasu o. Jacek Salij w książce "Eseje tomistyczne": „Nie dająca się przecenić ważność nowotestamentalnej nauki o posłuszeństwie nawet wobec władzy prześladowczej polega na tym, że uchroniła ona chrześcijaństwo przed pokusą konfrontacji politycznej z nieprzyjazną  władzą. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że wielu nieuprzedzonych nawet niechrześcijan widziało w chrześcijanach buntowników politycznych: przecież byli oni wyznawcami religii zakazanej przez prawa państwowe. Rozwój sytuacji mógł łatwo potoczyć się na zasadzie samospełniającego się proroctwa: chrześcijanie uznani za buntowników i karani jak buntownicy w końcu mogliby rzeczywiście stać się wrogami prześladującego ich państwa. Właśnie takiemu rozwojowi wypadków położyły tamę […] teksty Apostołów. Chrześcijaństwo obroniło w ten sposób swoją tożsamość, zachowało transcendencję wobec wymiaru politycznego. A zarazem […] wyraźnie sformułowało swoje ambicje nasycania duchem ewangelicznym również wymiaru politycznego”. Jaka płynie z tego nauka dla nas?       

Polska rzeczywistość społeczno-polityczna – przynajmniej w tym aspekcie, w jakim dotyczy zaangażowanych w życie Kościoła katolików – pokazuje potężny galimatias deklaracji i postaw. Jedni oburzają się na sojusz tronu z ołtarzem, domagając się radykalnej separacji, inni z kolei twierdzą, że wciąż go zbyt mało. Przestrzeń mediów społecznościowych coraz bardziej zamienia się w strefę gwałtownej konfrontacji opinii, a do tego – powiedzmy sobie szczerze – konfrontacji mało chwalebnej. Nie na darmo wielki chrześcijański filozof Gabriel Marcel mawiał kiedyś, że ci, którzy mają opinie, zazwyczaj nie mają wiedzy.

Mam wrażenie, że  staliśmy się właśnie specjalistami od opinii. Wypowiadamy je chętnie i ze znawstwem, zazwyczaj tonem apodyktycznym i nieznoszącym sprzeciwu. Naszymi opiniami hejtujemy i okładamy innych, nie dopuszczając możliwości, że wśród ludzi oddanych Bogu i Kościołowi mogą być tacy, którzy zagłosują inaczej. Patrzymy na nich co najmniej z podejrzliwością, jeśli nie z wrogością. Dlaczego? Może dlatego, że chętniej słuchamy przedwyborczych obietnic niż Ewangelii? Że zagubiliśmy właśnie to, co pragnął ocalić we wspólnocie rzymskiej święty Paweł – transcendencję wobec wymiaru politycznego. I nie chodzi o to, że chrześcijanin nie powinien angażować się w politykę. Przeciwnie – powinien, dążąc do tego, aby nasycać ją duchem ewangelicznym. Sęk w tym, że właśnie ten duch domaga się od nas respektowania prawa naszych braci i sióstr w wierze do odmiennego od nas osądu sytuacji społeczno-politycznej i do innego rozłożenia wyborczych akcentów. Oczywiście możemy wymieniać się argumentami i wzajemnie przekonywać. Chrześcijanie powinni to czynić z najwyższym szacunkiem i miłością. Jednak odsądzanie od czci i wiary drugiego człowieka dlatego, że nie zamierza głosować zgodnie z naszymi poglądami, jest podporządkowywaniem Ewangelii ideologii – zwłaszcza wtedy, gdy atak na bliźniego przeprowadzamy w imię obrony chrześcijańskich wartości. Co więcej – stanowi też przejaw zwykłej niewiedzy. Każdy, kto nieco bardziej orientuje się w świecie polityki, zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest ona złożonym układem, jak rozmaite wpływy oraz interesy przenikają się w niej i jak często nieczarno-białe procesy w niej dominują.

Ślepa wiara w przedwyborcze obietnice i bezwzględne zaufanie politycznym deklaracjom – niezależnie od tego, z czyich ust padają – są wyrazem braku krytycyzmu, a często najzwyczajniej także zdrowego rozsądku. Gdy bowiem próbujemy sprawy polityczne adekwatnie ocenić, siłą rzeczy muszą pojawiać się między nami różnice, czy to w kwestii podatków, gospodarki, przywilejów społecznych, czy nawet samej wizji państwa. Różnice mogą pojawiać się nawet w ocenie deklaracji światopoglądowych, które – jak pokazuje doświadczenie – w ustach polityków inaczej mogą brzmieć na etapie ich formułowania, a inaczej w fazie wykonania. Dojrzała postawa obywatelska powinna to uwzględniać, niedojrzała – żąda od wszystkich uwzględnienia wyłącznie jej własnych racji. Być może więc na finiszu kampanii prezydenckiej warto nieco wyhamować, wziąć głęboki oddech i uświadomić sobie, jakie priorytety powinny organizować życie uczniów Chrystusa. Ład społeczno-polityczny to ważna rzecz, ale jako pomoc w drodze do wieczności, a nie cel sam w sobie. Wszak, jak powiedział jeden z moich znajomych prezbiterów, zbawienie mamy w Chrystusie – nie w programach wyborczych.