Stereotyp dobrego katolika

Aleksander Bańka

A co, jeśli nie wrócą i nasze kościoły opustoszeją? Co, jeśli najbliższe niedziele pokażą, że zniesienie dyspensy od uczestnictwa w Eucharystii nie przywoła z powrotem do kościołów części spośród tych, którzy z niej ochoczo skorzystali? Cóż, może trzeba się będzie wreszcie rozprawić ze stereotypem dobrego katolika – stereotypem, który funkcjonuje głównie w naszych, katolickich głowach, bo przez ludzi odwracających się od Kościoła dawno już został pożegnany.

Stereotyp dobrego katolika

Warto chyba przywołać dziś dwa istotne głosy z głębi dwudziestego wieku, które bardzo mogą nam obecnie pomoc w zrozumieniu tego, co dzieje się w Kościele nad Wisłą. Pierwszy, to głos z naszego rodzimego podwórka – słowa Sługi Bożego, ks. Franciszka Blachnickiego, który swego czasu pisał: „Obiegowo stosuje się pojęcie dobrego, czy praktykującego katolika. Oceną stosowaną przeciętnie jest: czy dzieci są ochrzczone, czy ślub kościelny zawarty, czy chodzą do kościoła w niedzielę, ile razy w roku do spowiedzi. Wszystko się ocenia w kategoriach czysto formalnych – wypełniania pewnych praktyk religijnych (…). Ciągle tylko przykładamy miarę czysto zewnętrzną: praktykujący – niepraktykujący. Dochodzi do tego, że nawet nie interesujemy się, czy ten praktykujący jest wierzący. A to jest przypadek bardzo często dzisiaj spotykany – cała kategoria ludzi praktykujących a niewierzących. Praktykujących siłą nawyku i może jeszcze jakiegoś nacisku w środowisku, ale czy mają wiarę w sensie chrześcijańskim, ewangelicznym, wiarę w znaczeniu osobowego spotkania z Chrystusem?”.

Sęk w tym, że pandemia uderza właśnie ten stereotyp dobrego bo praktykującego, choć de facto często niewierzącego w sensie ewangelicznym katolika. Jeśli bowiem ktoś do kościołów nie powróci, albo z Kościoła odejdzie, to z pewnością nie ci, których wiara była silna, żywa, autentyczna. Lament nad tym, że z naszych świątyń fizycznie znikną ludzie, którzy wcześniej i tak byli w nich tylko ciałem, nie jest autentyczną troską o stan ich wiary, ale opłakiwaniem naszego własnego dobrego samopoczucia zepsutego przez zaniżone statystyki. W końcu wszystko podpowiada nam, że lepiej jest widzieć w kościele tłum, niż go nie widzieć. Sęk w tym, że to pułapka, która od lat nas usypia. Nie pozwala nam bowiem skontaktować się z faktem, że fizyczna obecność wcale nie musi być oznaką duchowego życia. Co więcej, jak pisał niegdyś jeden z wielkich ojców Soboru Watykańskiego II, Henry de Lubac – drugi z pośród tych, których warto dziś uważniej posłuchać – „duchowe trupy, nim ulegną rozkładowi, dłużej od trupów doczesnych pozostają w stanie zasuszenia. Niemniej i one są trupami”.

Nie chodzi oczywiście o to, aby kogokolwiek obrażać, ale raczej o to, aby otoczyć duchową opieką tych, którzy w szczególny sposób jej potrzebują; aby nieść życie tam, gdzie rozgościła się duchowa stagnacja, a nawet martwota. Wszak to właśnie jest jedno z podstawowych zadań, które stają przed autentycznymi uczniami Jezusa. To powinien być obecnie nasz podstawowy cel – znaleźć nowe sposoby docierania z Ewangelią do miejsc i osób pozbawionych jej światła. Tymczasem my od dawna w pewien sposób pielęgnujemy w Kościele stan zasuszenia, uśpieni faktem, że wciąż jeszcze lepiej wypadamy na tle państw zachodniej Europy.

Kłopot w tym, że jak mawiał również przywoływany już Henry de Lubac, „Chrześcijaństwo nigdy nie jest tryumfujące”, a droga statystycznego tryumfalizmu z wszelkich możliwych jest najbardziej złudna. Czas, w którym znajdujemy się obecnie, zmusza nas więc do tego, abyśmy z nową intensywnością postawili sobie pytane, jak zewangelizować i doprowadzić do żywej wiary ludzi ochrzczonych? Jak pokazać im piękno osobowej relacji z Chrystusem, której prawdopodobnie nigdy nie doświadczyli? Możemy te pytania potraktować poważnie, możemy jednak znów popaść w letarg, uśpieni faktem, że jednak zasadniczo ludzie do miejsc kultu wracają – nieważne czy z pragnienia serca, czy siłą nawyku lub środowiskowego nacisku. Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości. Jeśli naszym podstawowym celem będzie przywrócenie w naszych świątyniach status quo sprzed czasów zarazy, kościoły sukcesywnie będą pustoszeć, niezależnie od tego, czy przyjdzie kolejna fala pandemii.