Pluszowy miś i kara Boża

Aleksander Bańka

Tu nie chodzi o robienie z Boga pluszowego misia. Rzecz dotyczy sprawy o wiele poważniejszej – tego, czy Bóg dla wyższych celów może czynić coś, co stoi w najgłębszej sprzeczności z Jego naturą; zadawać ból i powodować cierpienie. Dramatyczne pytanie o Bożą karę musi wywoływać emocje, bo stawia nas wobec fundamentalnego pytania o to, kim naprawdę jest nasz Stwórca.

Pluszowy miś i kara Boża

Nasze zbawienie dokonało się właśnie przez to – doskonały i święty Bóg, nie przestając być sobą, przyjął na siebie wszystko to, czym radykalnie nie jest: cały grzech i cierpienie tego świata. Akt najgłębszej nieprawości, jakim było odrzucenie Boga, mógł zniweczyć tylko akt doskonałej miłości – doskonałej właśnie przez to, że nie miała w sobie nic z tego, co na siebie przyjęła; ani śladu zła, któremu się wydała i które w sobie przezwyciężyła. Taka jest najgłębsza logika ofiarowanego nam przez Boga zbawienia. „Bo śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby żyjących” (Mdr 1, 13) – przypomina nam Księga Mądrości. Nie uczynił także grzechu i cierpienia, bo to są owoce ludzkiej wolności. Czyżby więc zmienił strategię?

Jakby nie spojrzeć na rzeczywistość kary, kryje ona w sobie właśnie coś takiego – działanie, które ma służyć pewnemu dobru, jednak wzięte samo w sobie, łączy się z przykrością, bólem i cierpieniem. Pytanie o to, czy Bóg karze, stawia nas zatem wobec takiej właśnie perspektywy; zmusza do postawienia pytania o to, czy Bóg może czynić coś złego – zadawać ból, powodować udręki ciała i duszy, zsyłać śmierć na niewinnych, wzbudzać pandemię – nawet jeśli ze względu na wyższe dobro, dla naszego opamiętania i zbawienia. Czy Boży cel uświęca nieboskie środki?

W gruncie rzeczy problem nie jest nowy. Historia filozoficzno-teologicznych sporów zna stanowisko woluntarystów, którzy dylemat pozornego ograniczenia wolności Boga przez zło próbowali rozwiązać, głosząc tezę, że Bóg nie tyle musi chcieć dobra, ile że wszystko, czego Bóg chce, musi być dobre. Jeśli więc Bóg coś sprawia, to znaczy, że to coś jest dobre właśnie dlatego, że chce tego doskonały Bóg. Wychodzące z Jego ręki kara, ból, czy pandemia nie mogą być więc czymś złym – co najwyżej my możemy je tak przeżywać. Czy to rozwiązuje problem? Przyłóżmy więc sobie to rozwiązanie do umierających w czasach zarazy dzieci, staruszków czy ratujących ich życie lekarzy. Pomyślmy, że to element strategii Boga obliczonej na większe dobro. Powiedzmy im, że w gruncie rzeczy nie przytrafia się im nic złego, a Bóg i tak wynagrodzi im to wieczności. Zróbmy tak, a usłyszymy ironiczny śmiech sporej części deistów lub ateistów do łez rozbawionych tego rodzaju intelektualną ekwilibrystyką. I nawet jeśli argumentacyjnie bylibyśmy w stanie ją obronić, gdzieś w głębi – także w nas – pozostaje obraz Boga, który z perspektywy naszej ludzkiej kruchości byłby nie tylko nieprzewidywalny, ale i niebezpieczny.

Czy zatem Bóg nie karze? I tak i nie. Przede wszystkim nie musi tego robić w sposób, w jaki my zazwyczaj rozumiemy pojęcie kary. Oczywiście, są różne jej rozumienia. Dla niektórych karą będzie okrutne, nadmiarowe i pełne przemocy znęcanie się nad bliźnim, żeby bezwzględnie wymusić pożądany efekt. Dla innych – bardziej subtelne działanie, mające na celu określone skutki wychowawcze, na przykład ograniczenie dziecku dostępu do ulubionej gry na komputerze z powodu niewywiązywania się z obowiązku posprzątania swego pokoju. Niestety, pandemiczna kara, którą wielu skłonnych jest przypisywać Bogu, przypomina raczej działania oprawcy niż odpowiedzialnego wychowawcy. Co więcej, sama kara, choć w rozsądnych ramach bywa koniecznym i potrzebnym przejawem wychowawczej troski, ujawnia jednak pewne nasze niedoskonałości i ograniczenia. Dlaczego? Ponieważ jest ingerencją w coś, nad czym nie panujemy, co wymyka się nam spod kontroli, i dlatego przez zewnętrzny wpływ próbujemy tę kontrolę odzyskać. Nie może być zresztą inaczej. Nie jesteśmy wszechwiedzący i nie wiemy, jakie będą na przykład konsekwencje niepokojących nas zachowań naszych dzieci. Analizujemy to, rozsądzamy i podejmujemy działania naprawcze, które wydają się nam najlepsze. Ich integralnym elementem bywa kara, która czasami odnosi zamierzony skutek, a czasami – nie. Takich dylematów nie ma jednak Bóg.

Przede wszystkim więc Bóg nie posiada najmniejszych braków w swej wiedzy na temat wszelkich faktycznych i możliwych konsekwencji naszych działań. Ten, który zna dokładnie położenie każdej cząstki elementarnej we wszechświecie (zarówno to rzeczywiste, jak i wszelkie jego możliwe wariacje), który wszystko widzi w swym wiecznym „teraz” (bez czasoprzestrzennych ograniczeń) i wie o wszelkich skutkach naszych wyborów (tych faktycznych i tych, które zaistniałyby, gdybyśmy postąpili inaczej), nie musi wyciągać dodatkowych konsekwencji z naszego postępowania i uderzać nimi w nas, abyśmy się nawrócili. On może posłużyć się tym, co sami na siebie sprowadzamy, odrzucając Jego miłość. Na tym polega fundamentalna różnica między Bożą wolą, a Bożym dopustem. Bóg nie jest źródłem żadnego zła. Wie o wszystkich negatywnych konsekwencjach naszych czynów, ale ich nie sprawia. Nie chce ich dla nas, ale dopuszcza je ze względu na naszą wolność i posługuje się nimi. Nie jest jednak ich źródłem. Jeśli nas karze, to w taki sposób, że pozwala, aby dotknęły nas bolesne skutki naszej nieprawości – los, który sami sobie zgotowaliśmy. Jest w tym niczym mądra matka, która potrafi wytrzymać w sercu ból i pozostawić pijanego do nieprzytomności syna na wycieraczce przed drzwiami mieszkania, aby rano obudził się właśnie w tym miejscu, a nie – jak za każdym razem wcześniej – czysty i umyty w swym łóżku. Każdy rodzic wie, że najskuteczniejsza kara jest wtedy, gdy pozwalamy dziecku doświadczyć konsekwencji popełnionych błędów, mądrze mu w tym towarzysząc i wskazując drogi dobrej przemiany. Niestety, nasze ograniczenia sprawiają, że nie zawsze tak potrafimy i nie zawsze możemy tak postąpić. Czasami, dla dobra dziecka, to my musimy nałożyć karę. A Bóg? On nie ma tych ograniczeń. Karze nas nie przez to, co nam robi, ale przez to, że pozwala, abyśmy doświadczyli skutków losu, który sami sobie zgotowaliśmy, żyjąc bez Niego a nawet przeciw Niemu. Nie pozostaje w tym jednak bierny. Towarzyszy nam i staje po naszej stronie, nieustannie proponując nam siebie w najczarniejszych godzinach bolesnych skutków naszej wolności. Jest z nami – nie przeciwko nam – i wskazuje nam kierunek nawrócenia, powrotu, z pełnym poszanowaniem naszej wolności. Nie, to nie jest pluszowy, milusiński Bóg. Jego serce jest rozdarte naszym cierpieniem, przeżywa w nim dramat cierpienia swego Syna i godzi się na to, ze względu na nasze dobro. Bóg dlatego jest najbardziej wolny, że nie czyni i nie musi czynić żadnego zła – jego wolność nie jest ograniczona taką koniecznością, ale absolutnie wolna właśnie przez zdolność do wybierania obiektywnego dobra, którą Bóg zawsze realizuje dzięki swej wszechmocy. Tak również postępuje z nami.

Ale przecież – powie ktoś – Biblia jest pełna słów o Bogu zsyłającym karę. Owszem – odpowiem – podobnie jak wzmianek o tym, że potrzebuje odpoczynku po trudzie swej pracy (Rdz 2, 3), lubi zapach spalanych zwierząt (Rdz 8, 21), unosi się gniewem (1 Krn 13,10), czy przeklina (Jr 11, 3). Jeśli nie uwzględnimy tego, że człowiek w swym sposobie mówienia o Bogu posługuje się rozmaitymi antropomorfizacjami, a Bóg – dopasowuje swe orędzie do jego języka, i jeśli nie uznamy, że ten sposób wyrazu w wielu miejscach nie może być brany dosłownie, lecz wymaga interpretacji, popadniemy w nieusuwalne sprzeczności. Niby to oczywiste, a jednak czasami to właśnie języka kary bronimy szczególnie gorliwie. Dlaczego? Może dlatego, że jej surowy kształt jest nam często dobrze znany z autopsji; że sami byliśmy jej ofiarami lub to my ją nakładaliśmy? Nie musi tak być, ale warto zastanowić się, czy nasza batalia o Boże prawo do kary nie jest czasami desperacką walką o usprawiedliwienie samych siebie, albo tych, których obraz w swym sercu bardzo chcemy ocalić.