Twierdzi, że koronawirus goni go po świecie, ale sam też podążał śladem intruza z Wuhanu. Po powrocie z Chin i ponad dwóch tygodniach kwarantanny Arek Rataj wylądował na lotnisku w Bergamo, skąd autobusem pojechał do zrelaksowanego i pełnego ludzi Mediolanu.
Po okazaniu odpowiednich dokumentów włoscy żołnierze zezwalają na przekroczenie granicy między strefami.
AREK RATAJ
Jest niezależnym fotografem i wykładowcą akademickim, absolwentem studiów dziennikarskich. Pracował na trzech kontynentach, ucząc analizy filmu i komunikacji wizualnej. Pasję do fotografowania odkrył pięć lat temu w Chinach. Już trzy lata później zadebiutował jako fotoreporter we francuskim dzienniku „Le Monde”. Później przyszły publikacje w „The New York Times” i współpraca z „The Wall Street Journal” czy amerykańską agencją prasową Associated Press, a także nagrody w kilku prestiżowych konkursach. W bogatym CV Arka Rataja są też warsztaty fotograficzne w Katarze i Indiach czy służba nauczyciela wolontariusza w rozdartym wojną narkotykową Hondurasie. Teraz do tej listy trzeba jeszcze dopisać pracę w dwóch epicentrach COVID-19.
Nie pojadę tam!
Jak trafił do Wuhanu? – Znalazłem się tam przez zbieg okoliczności – opowiada. – W lutym zeszłego roku podpisałem kontrakt z pekińską instytucją edukacyjną, która pośredniczy w kontaktach z chińskimi uniwersytetami, dzięki czemu rozpocząłem pracę jako wykładowca. Pracowałem kolejno na trzech uczelniach w różnych prowincjach Chin. Ostatnią z nich był Uniwersytet Jianghan w Wuhanie. Trafiliśmy tam z żoną na początku grudnia, nie mając pojęcia, że już od listopada dochodzi w mieście do pierwszych zarażeń koronawirusem. Kiedy przyjechałem do Wuhanu, byłem pod wrażeniem jego rozmiaru i miejskiej przestrzeni. Wkrótce ta metropolia miała się skurczyć do rozmiaru karceru.
Dostępne jest 14% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.