Testy niezgody

Tomasz Rożek

|

GN 14/2020

publikacja 02.04.2020 00:00

Wojowanie statystyką jest wyjątkowo wygodne. I wyjątkowo nie fair. Bo opierając się na tych samych danych, można uzasadnić tezę, że Polska robi najmniej testów na obecność koronawirusa w Europie oraz że robi ich znacznie więcej niż inni. Jak to możliwe?

W Polsce przeprowadza się około 4600 testów molekularnych na dobę. W Polsce przeprowadza się około 4600 testów molekularnych na dobę.
Davor Puklavec /PIXSELL/pap

W medialnej wrzawie nie przebija się kilka kluczowych dla zrozumienia tematu szczegółów. Pierwszy to ten, że jest kilka rodzajów testów. Można je ogólnie podzielić na dwa typy. Jedne to testy molekularne, które „szukają” RNA atakującego wirusa. Od pacjenta pobiera się wymaz z jamy nosowo-gardłowej, który następnie jest przesyłany do jednego z kilkunastu certyfikowanych (trzeci stopień hermetyczności) laboratoriów, w których przeprowadza się badania genetyczne. Zrobienie takiego testu nie jest banalne i wymaga specjalisty. Jego koszt wynosi kilkaset złotych, a na wynik trzeba czekać kilkanaście godzin. Pojedyncze badanie może trwać od kilku do nawet 18 godzin. Do tego trzeba doliczyć czas potrzebny na przetransportowanie próbek do laboratorium (wykorzystuje się do tego transport medyczny, a próbka jest umieszczona w specjalnym, trójwarstwowym pojemniku). Gdy wynik jest jednoznaczny, pacjent dostaje odpowiedź w ciągu maksymalnie doby. Zdarza się jednak, że badanie trzeba powtórzyć. Pacjent może więc czekać na wynik nawet dwie albo trzy doby. Długo. Bardzo długo. Ale dokładność testu molekularnego sięga ponad 99 proc. To niewątpliwa zaleta. Wadą jest to, że takiego testu nie można przeprowadzić w warunkach domowych ani nawet w lokalnej przychodni. Za każdym razem konieczny jest transport próbek, a stosunkowo długi czas oczekiwania na wynik sprawia, że masowe testowanie jest logistycznie niewykonalne.

Druga grupa testów to tzw. testy serologiczne. One szukają nie tyle wirusa, ile przeciwciał świadczących o tym, że wirus „w nas siedzi”. Te przeciwciała to białka, które mówią o tym, że organizm rozpoczął walkę z agresorem. Kłopot w tym, że walka nie zawsze zaczyna się od razu po zakażeniu. Czyli możliwa jest sytuacja, w której nie ma jeszcze przeciwciał, ale wirus jest. Stosując takie testy, nie wykryje się więc przypadków świeżego zakażenia, lecz jedynie te, w których do zakażenia doszło kilka dni wcześniej.

Testy serologiczne są proste i można je wykonywać (przy zachowaniu odpowiedniej czystości) niemalże w każdych warunkach (nie potrzeba do tego certyfikowanego laboratorium). Są też tanie i szybkie, bo na wyniki trzeba czekać nie więcej niż kilkanaście minut. Niestety, są nieczułe i niedokładne, dlatego w wielu krajach nie stosuje się ich wcale.

Gdzie jesteśmy?

W przekazie medialnym fakt, że test testowi nierówny, nie pojawia się prawie wcale. Rozmowa toczy się wokół pytania, czy Polska wykonuje wystarczająco dużo testów, czy za mało. Linia podziału pomiędzy tymi, którzy twierdzą, że za mało, i tymi, którzy są zdania, że wystarczająco, biegnie niemal identycznie jak linia podziału pomiędzy koalicją a opozycją. Jaka jest zatem prawda? Tutaj właśnie pojawia się statystyka.

Teraz w Polsce przeprowadza się około 4600 testów molekularnych na dobę. Tylko że ta liczba niewiele mówi, bo trzeba ją odnieść do liczby mieszkańców. Dlatego aby móc porównywać ilość przeprowadzanych testów, podaje się nie liczbę bezwzględną, tylko tę w przeliczeniu na milion mieszkańców. Do 27 marca liczba wszystkich wykonanych w Polsce testów wyniosła ponad 38 tys. To znaczy, że na milion mieszkańców przeprowadzono ponad 1000 testów. Tymczasem Islandia już tydzień wcześniej mogła się pochwalić liczbą 28 tys. testów na milion mieszkańców, Niemcy przeprowadzili ich dotychczas ponad 2 razy więcej (w przeliczeniu na milion mieszkańców), Włosi pięciokrotnie więcej, a Hiszpanie prawie dziesięciokrotnie więcej. Gdyby więc patrzeć na liczbę wszystkich przeprowadzonych testów na milion mieszkańców, Polska rzeczywiście byłaby na niemal samym końcu europejskiej listy. Kilka dni temu za nami były tylko Rumunia i Węgry.

Pozycja Polski na dole listy jest faktem, ale tylko wtedy, gdy zsumujemy wszystkie dotychczas przeprowadzone testy. A przecież epidemia w Hiszpanii czy Francji zaczęła się dużo wcześniej niż w Polsce i rozwija się dużo szybciej. Czy powinno dziwić, że w Polsce przeprowadzono mniej testów, skoro u nas pierwszy przypadek choroby COVID-19 pojawił się ponad miesiąc po pierwszym przypadku we Włoszech i w Niemczech? Bardziej wiarygodne byłoby zestawienie uwzględniające fakt, że epidemia nie wszędzie zaczęła się w tym samym momencie. Gdy to zrobimy, okaże się, że Polska z końca listy nagle przesuwa się na jej środek, znajdując się przed takimi krajami jak Włochy, Stany Zjednoczone czy Hiszpania. Liczba testów przeprowadzonych w Polsce w przeliczeniu na milion mieszkańców, ale licząc od dnia ze 100 pierwszymi zarażeniami, wynosi dziś 1026. We Włoszech na tym samym etapie rozwoju epidemii tych testów na milion mieszkańców przeprowadzano 826, w USA 122, a w Wielkiej Brytanii 973. Choć już w Czechach prawie 3 razy więcej niż w Polsce, bo 2923. Tyle tylko, że Czechów jest prawie czterokrotnie mniej niż Polaków. To powoduje, że w liczbach bezwzględnych w Polsce 15 dni od zarejestrowania setnego pacjenta wykonano w sumie 38 tys. testów, a w Czechach 31 tys. Czy zatem Polska jest na końcu zestawienia, czy w środku? Z różnych rejestrów tym, który lepiej oddaje rzeczywistość, jest uwzględniający rozwój sytuacji epidemicznej, a z tego wynika, że nie odstajemy od średniej europejskiej.

Ciągle za mało

Czy zatem statystyki powinny nas uspokajać? Absolutnie nie! Epidemia, z jaką mamy do czynienia, jest wyjątkowo podstępna. I samą izolacją jej nie pokonamy. Potrzeba aktywnych działań, śledzenia wszystkich przypadków oraz sprawdzania możliwie jak największej liczby osób, które z zarażonymi miały kontakt. Tylko wtedy można myśleć o opanowaniu dzisiejszej sytuacji. Niestety, brak szybkich i niezawodnych testów bardzo utrudnia walkę. Nie zmienia to jednak faktu, że powinno się dążyć do tego, by testów na obecność wirusa SARS-CoV2 przeprowadzać jak najwięcej. Przebiegłość tego wirusa widać bardzo wyraźnie, gdy porówna się go do wirusa grypy H5N1. Jego śmiertelność u ludzi wynosi 60 proc., śmiertelność wirusa z Wuhanu jest około 20-krotnie większa. Grypa H5N1 od 2003 roku do dzisiaj, czyli przez 17 lat, zabiła na całym świecie 455 osób, podczas gdy wirus, z którym teraz walczymy, w ciągu zaledwie 4 miesięcy zabił ponad 30 tys. osób. Jak to możliwe? Jednym z powodów jest to, że aktualnego wirusa bardzo duża grupa ludzi przechodzi bezobjawowo. Z danych wynika, że aż połowa zakażonych nie ma żadnych objawów choroby COVID-19. Ci ludzie funkcjonują między nami. Chodzą do sklepów, jeżdżą autobusami, a niektórych może spotykamy na spacerach w lesie. Nie można przeprowadzić testów na 38 mln obywateli. Trzeba zatem testować tych, którzy mieli kontakt z zakażonymi. W Polsce nie ma systemu elektronicznego, który pozwalałby wyśledzić takie osoby (w niektórych krajach azjatyckich taki system z dużym powodzeniem działa). Dlatego trzeba opierać się na wywiadach z zakażonymi. I natychmiast testować, aby odizolować tych, którzy wirusa mają, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Zakrojone na jak największą skalę testowanie jest jedną z głównych rekomendacji międzynarodowych organizacji zdrowotnych dla krajów borykających się z koronawirusem. Testami powinna być objęta każda osoba potencjalnie zakażona, czyli każda, która miała kontakt z osobą zainfekowaną. „Najskuteczniejszym sposobem, by zapobiegać infekcjom i ratować życie, jest przerwanie łańcuchów przenoszenia COVID-19. Aby to zrobić, należy przeprowadzać testy i izolować. Nie można gasić pożaru z zasłoniętymi oczami. I tak samo nie możemy powstrzymać tej pandemii, jeśli nie wiemy, kto jest zainfekowany” – napisano kilka dni temu na oficjalnym koncie twitterowym Międzynarodowej Organizacji Zdrowia.•

Dostępne jest 18% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.