Korona z głowy

Jakub Jałowiczor

Stworek tak mały, że nie widać go nawet pod mikroskopem optycznym pokazał, że nie jesteśmy nieśmiertelni i wszechmocni.

Jakub Jałowiczor Jakub Jałowiczor

Jesteśmy na wielkich rekolekcjach. Na razie półotwartych, ale z biegiem czasu reguła może się stawać coraz bardziej surowa, a nikt nie może odpowiedzialnie określić, jak długo wszystko potrwa. Panika, z jaką mamy do czynienia, ma wiele powodów. Według mnie działalność mediów społecznościowych przyłożyła się do jej powstania tylko trochę. Owszem, Twitter i Facebook sprzyjają rozpowszechnianiu plotek, ale Polacy rzucili się do półek z makaronem nie wtedy, gdy pojawił się jakiś wpis, czy nawet seria wpisów, ale wtedy, kiedy rząd ogłosił zamknięcie szkół. Strach przed tajemniczym zagrożeniem byłby moim zdaniem podobny, gdyby przekazywano go przez radio, albo rozmowy na targu.

Z pewnością szokowi sprzyja to, że w zasadzie nie mamy w pamięci czegoś takiego, jak zaraza. Dotyczy to nawet pamięci zbiorowej, przekazywanej przez kulturę. Nie twierdzę, że w polskich tekstach literackich nie pojawia się nigdy mór, ale na ogół zagrożeniem jest raczej najazd Tatarów, albo Niemców. Inną przyczyną strachu – pewnie ważniejszą – jest poczucie, że wirusa może złapać każdy i nic nie da się z tym zrobić. Choroba z Wuhan to nie AIDS, w przypadku którego względnie łatwo uniknąć ryzykownych zachowań. Nie atakuje też określonej grupy społecznej, ale dotyczy wszystkich. Nie wystarczy nawet unikanie ludzi, którzy kaszlą, bo wirusa może przenieść ktoś, kto nie ma żadnych objawów schorzenia. Wszystko to tworzy poczucie bezradności. I właśnie ono może się okazać cennym owocem tych rekolekcji. 

Nagle bowiem okazało się, że nie jesteśmy wszechmocni i nieśmiertelni. Na co dzień łatwo zapomnieć o tym, że nigdy nie wiadomo, co się zdarzy następnego dnia i czy w ogóle będziemy mieli okazję jeszcze to zobaczyć. Teraz boleśnie odczuwamy, że pewności jutra nie gwarantuje nam ani praca (na giełdach pogrom; nie wiadomo, co jeszcze i jak bardzo tąpnie), ani zdrowa dieta (wiele nie pomoże, jeśli miniemy na ulicy nosiciela koronawirusa), ani luźne podejście do życia (nie sprawi ono nawet tego, że w kolejce do sklepu stracimy mniej czasu niż ten, kto ma wózek załadowany zapasami na pół roku). Nie gwarantuje go także rozwój techniki. Widząc osiągnięcia ludzkości łatwo popaść w pychę. Można pomyśleć, że w przypadku medycyny może być już tylko lepiej – choroby, które niegdyś dziesiątkowały całe narody wyeliminowaliśmy, albo sprawiliśmy, że przestały być śmiertelne, a jeśli na coś nie ma jeszcze lekarstwa, to już niedługo będzie. I nagle okazuje się, że stworek tak mały, że nie widać go nawet pod mikroskopem optycznym rzuca na kolana całą naszą cywilizację. Nie da się go zabić, a uniknąć bardzo trudno. Sparaliżowane są wyrastające na supermocarstwo Chiny i bogate regiony Włoch, a przerażona i zagrożona reszta świata. Najwybitniejsi specjaliści pracują nad sposobem pozbycia się koronawirusa, ale na razie ludzki rozum jest kompletnie bezradny.

Myślę, że warto sobie tę katechezę wziąć do serca. Warto też pamiętać, że katechezy nie są po to, żeby nas zniszczyć. O tym, jak ufam, przekonamy się podczas tej epidemii jeszcze nie raz.