Wszystkie nasze katolickie "strachy"

Aleksander Bańka

Wiele wieków temu prorok Ezechiel wzywał wyschłe kości Izraela, aby przyoblekły się w ciało i ożyły (por. Ez 37, 1–14). Od pewnego czasu mam nieodparte wrażenie, że kościom pewnej części z nas, polskich katolików, ciała bynajmniej nie brakuje. Zamiast jednak żyć w Duchu, trzęsą się ze strachu.

Wszystkie nasze katolickie "strachy"

Boimy się. Nie żeby koronawirusa. Ten akurat uruchamia w nas pokłady niemal brawurowej odwagi, skłaniającej na przykład do psioczenia na tych biskupów, którzy coś tam o wstrzemięźliwości w używaniu wody święconej z kościelnych kropielnic wspominają, albo o komunii świętej na rękę. Niech no tylko spróbują. My im wtedy pokażemy prawdziwą wiarę – tak prawdziwą, że co prawda gór nie przenosi, ale sklepowe półki sprawnie opróżnia z produktów o przedłużonym terminie ważności; na wypadek koronawirusa oczywiście, co go tak heroicznie w kropielnicy topimy. Boimy się natomiast czegoś innego. Pentekostalizacji, bo nas zwiedzie. Protestantyzacji, bo nas dopadnie. Nakładania rąk na głowę, bo coś nam się stanie. Co prawda sami nie wiemy jeszcze co – czy demon na nas przeskoczy, czy duch kundalini odwiedzi – ale lepiej byle komu rąk na siebie nakładać nie pozwólmy; zwłaszcza chrześcijanom, gdy chcą się nad nami modlić.

Zresztą, z tymi rękami to my poważny problem mamy – podobnie jak z nogami. Wiadomo skądinąd, że przez ręce i nogi dzieją się największe bezeceństwa, więc nie wolno ich używać. Gdzie? No oczywiście, przy komunii świętej. Jakby tak ktoś, nie daj Panie Boże, łapę wyciągnął po Ciało Pańskie, to bezbożnik i hultaj. U nas, na szczęście to jeszcze rzadkość, ale kolan łapserdaki już nie zginają, tylko na stojąco przyjmują – tak jakby nie wiedzieli, że Bóg nie serce, ale kolana upodobał sobie najbardziej, a stójkowych to z pewnością ukarze za brak czci należytej i wyczucia sacrum. Tego się boimy, sacrum czujemy a Sędziego sprawiedliwego należycie czcimy, więc nie stoimy, ale klękamy i błądzące duchowieństwo, co na złą drogę lud wierny prowadzi przez niewłaściwych postaw naukę – ostrzegamy.

Ostrzegamy też przed innymi złowrogimi zagrożeniami, co na zgubę dusz ludzkich po tym świeci krążą. Zwieść nas mogą te zwłaszcza, co niewinnie wyglądają i sprytnie się maskują, jak kucyki Pony czy Hello Kitty. Choć z tym drugim diabelstwem to już się wydało. Od razu widać, że to demoniczne, bo buzi nie ma, a nazywa się oczywiście nie od „hello” (cześć, witaj), tylko od „hell” (piekło). „O” to dla zmyłki – rzecz jasna. Ogólnie diabeł jest wszędzie. My się go nie boimy, ale boimy się, żebyśmy czasem bać się nie musieli, więc do sprawy podchodzimy prewencyjnie. Wszystko, co ma choćby pozór zła, starannie wyrywamy z korzeniami. I nie ważne, czy mały, czy duży pozór, czy pozór faktyczny czy pozorny. W internetach mówią, że szkodzi, więc coś w tym być musi. A jeszcze gdy autorytet jaki się wypowie, to już w ogóle najprawdziwsza prawda. Nie ważne, czy ksiądz, czy świecki, czy ma z górki, czy pod górkę z oficjalnym nauczaniem Kościoła. Nawet lepiej jak ma pod górkę, bo przecież wiadomo, że dziś nauczaniu Kościoła lepiej za bardzo nie dowierzać. W końcu papież to heretyk, a biskupi – zwiedzeni.

Generalnie na wszystko najskuteczniejszym lekarstwem jest Maryja, wszak nie od dziś wiadomo, że nikt bez pomocy Ducha Świętego nie jest w stanie powiedzieć „Maryja”. Ona jest najlepsza do wykrywania wszelkiego rodzaju zwiedzeń. Wystarczy na przykład, że jakiegoś charyzmatyka zbyt często z różańcem się nie widuje i proszę – już wszystko o nim wiadomo. Zresztą, nawet jak się widuje, to i tak podejrzany. W końcu charyzmatyk to charyzmatyk. Nawet jak ma różaniec w dłoni to z pewnością Toronto Blessing w głowie. Przez Maryję na wszystko mamy na szczęście odpowiedź. O, weźmy na przykład te uwielbienia, co to je w kościołach uskuteczniają. Jak nie mówią o Maryi, to wiadomo, że podejrzane. A jak mówią? Wtedy zależy, kto prowadzi. Najlepiej jednak trzymać się od tego z daleka, bo tam tylko emocje, a kto to widział, żeby emocje mieć. Tu się nie ma co śmiać, tu się trzeba bać i pilnować – żeby Pana Jezusa w majestat nie urazić, żeby piekła nie zapełnić (bo że przepełnione, to wiadomo, jedyna nadzieja w tym, że się nie zmieścimy), żeby masonom, heretykom i wszelkiej maści odstępcom należyty odpór dać. Wtedy może, w imię Boże, jakoś przetrwamy ten ciemny dla Kościoła czas. W końcu my na tej wojnie już ładnych parę lat.

A teraz na poważnie (choć uważam, że w tej kwestii potrzebny jest również zdrowy dystans i nieco humoru). Nigdy nie bagatelizowałem i nie będę bagatelizował tak zwanych zagrożeń duchowych – jeśli tylko są ku temu odpowiednie duchowe i teologiczne podstawy. I nawet nie o racjonalność tu chodzi, ale o zdrowy rozsądek i minimum duchowego wyczucia, które już same z siebie przekonują, że diabłu właśnie na tym najbardziej zależy, żeby ze spraw, które mogą go zdemaskować, zrobić groteskę. Daleki jestem również od odmawiania czci Najświętszemu Sakramentowi. Uważam natomiast, że istota autentycznego kultu eucharystycznego zasadza się na właściwym nastawieniu serca. Zewnętrzna postawa powinna być jej przejawem i ma charakter wtórny, dlatego nie należy jej dogmatyzować. Przejawem takiego zapiekłego dogmatyzmu (nie mylić z poszanowaniem dogmatów) są również wszelkie formy kontestacji autorytetu papieża – włącznie z posądzaniem go o herezję. Wreszcie, kocham Maryję, a różaniec jest regularnie obecny w modlitewnym rytmie mojego dnia. Dlatego nie godzę się na to, żeby używać mojej Matki jako duchowego alkomatu do wykrywania poziomu katolicyzmu w chrześcijańskiej krwi, czy też jako testu na prawowierność. Mam wrażenie, że to, co możemy obecnie obserwować w Kościele – te wszystkie nasze katolickie „strachy” – karmią się latami zaniedbań i bagatelizowaniem tego, co stanowi podstawę dojrzałej wiary. Chodzi mianowicie o wychowanie do dojrzałej, osobowej relacji z Bogiem i umiejętność posługiwania się głosem sumienia. Przed wielu laty ks. Franciszek Blachnicki, diagnozując stan polskiego katolicyzmu, przestrzegał, że nasze kościoły pełne są szkieletów martwych katolików, którzy czczą Boga wargami, ale nie sercem. Pod tym względem dziś niewiele się zmieniło – poza tym, że nasze kościoły coraz bardziej pustoszeją. Jaką mamy na to odpowiedź? Zamiast ogłaszać chwałę Jezusa, karmimy się przeciekami z egzorcyzmów, zwłaszcza wypuszczanymi przez diabła. Zamiast ewangelizować i z mocą obwieszczać kerygmat, podejrzliwie patrzymy na wszelki przejaw charyzmatyczności, wietrząc w tym demoniczny spisek. Ekumenizm traktujemy jako zło konieczne, a papieża – nieomal jak antychrysta. Słuchamy rozmaitych nauczycieli, zupełnie nie weryfikując merytorycznej poprawności nauczań, które głoszą – byle tylko zgadzały się z naszymi subiektywnymi odczuciami. Jednocześnie właśnie odczuć na modlitwie innym uwielbiamy zabraniać. Nie rozeznajemy i nie pozwalamy sobie na pytania oraz wątpliwości. Szukamy prostych odpowiedzi i jednoznacznych rozkazów moralnych. I jakoś nie trafia do nas fakt, że nawet Jezus nie wszystko wyjaśniał, wiele natomiast mówił w przypowieściach. W ten sposób budujemy alternatywną rzeczywistość – Kościół na wzór oblężonej twierdzy, którą nawet smok powoli przestaje się interesować, bo więcej w niej baranów wypełnionych siarką, niż księżniczek. Być może warto więc zatrzymać się na chwilę i zastanowić, czy tropiąc zapamiętale kolejne nieprzyjacielskie zwierzę w Kościele, nie wędrujemy czasami po śladach, które sami wydeptaliśmy. W końcu, jak mawiał Kubuś Puchatek, ze śladami nigdy nic nie wiadomo.