Uzdrowiony, by zostać męczennikiem

Aleksandra Pietryga

publikacja 06.02.2020 14:04

Ojca Ludwika wywleczono z domu do chlewu. Tam dwie młode dziewczyny z oddziału UPA żywcem przerżnęły go piłą na pół. Potem jedna z nich wyrwała z piersi kapłana ciągle bijące serce.

Uzdrowiony, by zostać męczennikiem Sługa Boży o. Ludwik Wrodarczyk Reprodukcja: Marek Piekara /Foto Gość

Ta historia przez lata owiana była milczeniem, podobnie jak tysiące innych, które rozegrały się na wołyńskiej ziemi i w Galicji Wschodniej w latach 1943-1945. O tym w Polsce nie wolno było mówić, nie tylko w czasach PRL-u, ale i później po 1989 roku, gdy w imię poprawności politycznej, próbowano temat zarzucać, sprowadzać do terminologii wojny polsko-ukraińskiej. Tymczasem historycy mówią dziś jasno: to była planowa operacja "czyszczenia" Wołynia z Polaków, stanowiących około 16 proc. populacji regionu. Eksterminacja ludności polskiej na tych terenach, o charakterze ludobójstwa, przeprowadzona przez Organizację Nacjonalistów Ukraińskich frakcji Stepana Bandery (OUN-B) oraz jej zbrojne ramię Ukraińską Armię Powstańczą (UPA).

Uzdrowiony, by zostać męczennikiem   Zamordowana przez UPA rodzina Rudnickich ze wsi Chobułtowa na Wołyniu zbrodniawolynska.pl

W potwornych męczarniach ginęli wszyscy - kobiety, dzieci, mężczyźni i starcy. Nie oszczędzano nikogo, mordowano kobiety w ciąży, rodziny polsko-ukraińskie i tych Ukraińców, którzy odważyli się pomagać i ratować swoich polskich sąsiadów - pisał historyk Piotr Dmitrowicz na łamach "Gazety Polskiej". - Atakowane wsie i osady były doszczętnie rabowane, a następnie palone i równane z ziemią. Po Lachach nie miało zostać żadnego śladu".

Zbrodnie, dokonywane były przez banderowców nierzadko w sposób przemyślany, metodyczny. Wchodząc do wsi, domów, kościołów, mieli jeden cel: zabić wszystkich.  W zarzynaniu Polaków brali udział także tzw. siekiernicy, którzy siekierami, piłami czy nożami zabijali wszystkich - od starych ludzi po niemowlęta. Byli najczęściej ukraińscy chłopi, którym nacjonaliści obiecywali ziemię po zamordowanych sąsiadach.

Przeczytaj też: Przeżyłem Wołyń

Jeszcze w 1938 roku Mychajło Kołodziński w "Ukraińskiej doktrynie wojennej" pisał:

Wygramy tylko wtedy, gdy wykażemy się okrucieństwem, takim, że jeszcze dziesiąte pokolenie Polaków będzie się bało popatrzeć w stronę Ukrainy. Musimy być okrutni, bo inaczej nie stworzymy wrażenia kozackiego wystąpienia chłopskiego. (…)

Proszę się nie przejmować, że wymordujemy trzy i pół miliona Żydów i ponad milion Polaków.

Dramatycznie dziś brzmią świadectwa cudem ocalonych z rzezi Polaków, przechowujących w pamięci przerażające obrazy, oglądane w tamtych dniach oczami dzieci...

Pamiętam małe dzieci nadziane na pale na Alei Spacerowej. Całe rodziny z nożami w plecach leżące w krzakach, spalone moje koleżanki;

Bocznymi drzwiami kościoła weszło dwóch Ukraińców z karabinami i każdy z nich, idąc obok rzędów ławek, zaczęli strzelać osobno do każdego człowieka. Zabijali pomału, z dokładnością, aby trafić w każdą osobę;

Do naszego domu Ukraińcy przyszli nocą. (...) Niewiele z tego pamiętam. Kiedy padły strzały, mama - upadając - musiała pociągnąć mnie za sobą. Nie mam pojęcia, co się stało, ale na pewno straciłam przytomność. (...) Obudziłam się dopiero, kiedy zaczęło palić się na mnie ubranie. Wyczołgałam się spod mamy, cała we krwi. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, że moi rodzice i brat nie żyją.

Ziemia wołyńska stała się miejscem męczeństwa tysięcy chrześcijan, w tym duchownych rzymsko-katolickich i unickich, zakonników i sióstr zakonnych. "Większość z nich to osoby wyróżniające się w swych społecznościach lokalnych - czytamy na stronie zbrodniawolynska.pl. - Ich ofiara życia to dziś zaczyn dla odradzającego się Kościoła w diecezji łuckiej".

Uzdrowiony, by zostać męczennikiem   Sługa Boży o. Ludwik Wrodarczyk Reprodukcja: Marek Piekara /Foto Gość

Jednym z zamordowanych duchownych był oblat Maryi Niepokalanej sługa Boży ojciec Ludwik Wrodarczyk. Jego proces beatyfikacyjny, od niespełna czterech lat, toczy się w diecezji łuckiej na Ukrainie.

Przeczytaj też: Smert, smert, Lacham smert

Urodził się w 1907 roku w Radzionkowie, w rodzinie wielodzietnej. Od najmłodszych lat cechowała go pobożność, niezwykła u dziecka w jego wieku, a także wielka wiara i zawierzenie Bogu. Często "ginął" w ciągu dnia, po czym ktoś z rodziny odnajdował go skupionego na modlitwie w gospodarstwie albo pobliskim kościele św. Wojciecha. W rodzinie Wrodarczyków powołania kapłańskie czy zakonne nie należały do rzadkości. Ludwik wyróżniał się jednak przy tym ogromną pracowitością, wszechstronnym uzdolnieniem, a przy tym dużym poczuciem humoru.

Od dziecka marzył, że zostanie księdzem. Droga do tego celu była niełatwa w rodzinie Wrodarczyków, z tak silnie zakorzenionymi tradycjami górniczymi. Ojciec Ludwika nie chciał się zgodzić na pójście syna do seminarium duchownego. "Ty bier karbidka (lampka górnicza) i idź na 'Johanka' (potoczna nazwa późniejszej kopalni 'Bobrek' - przyp. aut.)" - miał powiedzieć do przyszłego męczennika. "Tato, choby ino godzina być księdzem - ale jo nim byda (Tato, choćbym miał jedną godzinę być księdzem, to nim zostanę - tł. z gwary śląskiej)" - odpowiedział stanowczo Ludwik.

Przygotowania do kapłaństwa rozpoczął w Małym Seminarium Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów w Krotoszynie. W czasie studiów Ludwik ciężko zachorował. Będąc w nowicjacie zaczął tak mocno pościć, że uszkodził sobie żołądek. Przez dłuższy czas nie był w stanie przyjmować nawet najmniejszych porcji pokarmu. Oblaci odesłali go na urlop zdrowotny do domu. - Właściwie nie spodziewali się, że wujek odzyska jeszcze zdrowie i wróci do nich - opowiada ks. Ludwik Kieras, siostrzeniec sługi Bożego, emerytowany proboszcz z Piekar Śl. - On jednak, mimo wielkiego osłabienia, szedł przez las, pięć kilometrów, do sanktuarium Matki Boskiej Piekarskiej. I odzyskał zdrowie i siły. Był przekonany, że Maryja go uzdrowiła, bo miała dla niego specjalne zadanie do wykonania w życiu...

10 czerwca 1933 roku Ludwik Wrodarczyk przyjął święcenia kapłańskie, a sześć lat później, w sierpniu 1939 roku, został mianowany proboszczem nowo utworzonej parafii w Okopach na Wołyniu, na granicy polsko-rosyjskiej. Był tam pierwszym i zarazem ostatnim proboszczem.

Uzdrowiony, by zostać męczennikiem   Fotografia ze śledztwa IPN Lublin, dotyczącego zbrodni wołyńskiej zbrodniawolynska.pl

Ks. Kieras swoje imię otrzymał na cześć wuja. Kiedyś na Ukrainie poznał ludzi, którzy znali i pamiętali jeszcze ojca Ludwika. - Cały czas podkreślali jego dobroć, więcej: świętość, silną wiarę i zaangażowanie duszpasterskie, z jakim nie spotkali się nigdzie indziej - opowiada. - Ta świętość rzucała się w oczy. Nikogo nie wyróżniał. Chętnie pomagał zarówno Polakom, Ukraińcom, Rusinom, Niemcom, jak i Żydom (za swoje zasługi pośmiertnie został odznaczony tytułem "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" - przyp. aut.). To był taki kocioł narodowościowy. Te nacje mieszkiwały obok siebie i początkowo nie były tak mocno zantagonizowane.

Ojciec Wrodarczyk troszczył się zwłaszcza o ubogich. Służył nie tylko jako ksiądz, ale i powiernik ludzkich spraw, również tych prozaicznych. Uczył zasad higieny osobistej. Uprawiał zioła lecznicze, warzywa, zboże. Pochodził z rodziny, z której wyrosło kilku lekarzy, pielęgniarek. Znał podstawy medycyny, orientował się w ziołolecznictwie. Leczył ludzi chorych na czerwonkę, na tyfus, cierpiących na różne inne choroby. - "Dzięki niemu żyję", mówiła mi mieszkanka tej wsi, w której pracował - opowiada ks. Kieras. - Była młodą dziewczyną, jedyną żywicielką rodziny. Dostała zapalenia płuc i byłaby umarła, gdyby nie medyczna pomoc wujka.

W 1939 roku Okopy zajęli Sowieci, w 1941 roku - Niemcy. Dwukrotnie chcieli spalić wieś, którą podejrzewali o sprzyjanie partyzantom. Ojciec Ludwik, który dobrze znał język niemiecki, negocjował z Niemcami i dwa razy ocalił mieszkańców.

Wiosną 1942 roku wyruszył z wyprawą misyjną na Wschód, na tereny, które przez 20 lat leżały w Związku Sowieckim. Podobnie, jak inny Ślązak - św. Jacek Odrowąż, ojciec Ludwik Wrodarczyk szedł przez dwa miesiące i mówił ludziom o Jezusie. Pokłosiem tej jego misyjnej wyprawy było kilka tysięcy Chrztów; kilkaset Pierwszych Komunii Świętych, których udzielił; kilkaset udzielonych sakramentów namaszczenia chorych i wiatyków. W parafii w Okopach, w czasie jednego tylko odpustu, 24 czerwca 1943 roku, sześć tysięcy osób, przede wszystkim zza wschodniej części przedwojennej granicy, przyjęło sakrament bierzmowania.

"W 1942 roku do Okopów dotarli, błąkający się po polach, dwaj żydowscy chłopcy, bracia Samuel i Aleksander Levinowie - pisał Przemysław Kucharczak w katowickim GN. - Ojciec Ludwik ukrywał ich na plebanii. Później oblat znalazł im kryjówkę w lesie i nosił tam jedzenie. Chłopcy przeżyli wojnę. W 2001 roku Aleksander, który zamieszkał w Kanadzie, postarał się o przyznanie ojcu Wrodarczykowi medalu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Uratował też Benedykta Halicza, Polaka żydowskiego pochodzenia, biologa i późniejszego profesora Uniwersytetu Łódzkiego. Prof. Halicz był u niego... organistą".

Dużo się modlił. Ludzie wspominali, że często przez całą noc adorował Najświętszy Sakrament, leżąc krzyżem na zimnej posadzce. Gdy zaczęły się czystki etniczne, najpierw organizowane przez nazistów, a potem przez ukraińskich nacjonalistów, ojciec Ludwik uratował wielu ludzi od śmierci, dając im schronienie na probostwie. Brat zakonny, który przetrwał wojnę, a wcześniej służył razem z ojcem Wrodarczykiem w Okopach, wspominał, że ludzie szli wiele kilometrów do tej parafii, po to, by przez godzinę uczestniczyć w Mszy św. odprawianej przez proboszcza.

Uzdrowiony, by zostać męczennikiem   Prace ekshumacyjne w Woli Ostrowieckiej z 2015 roku. Szukanie szczątek zamordowanych Polaków na Wołyniu Stowarzyszenie Odra-Niemen

Wielokrotnie był namawiany na ucieczkę z parafii, ukrycie się i ratowanie życia. Nie chciał opuszczać parafii. Trwał na posterunku. Powiedział kiedyś przy świadkach: "A gdybyśmy tak tutaj musieli zginąć za Chrystusa...".

6 grudnia 1943 roku, późnym wieczorem, ojciec Ludwik Wrodarczyk wszedł do kościoła. Tam upadł na kolana przed tabernakulum. Wtedy do Okopów wkroczyli żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii. Rabowali, co tylko się dało. Zabijali tych, którzy jeszcze pozostali we wsi. Od strzałów w głowę, w twarz; od uderzeń siekierami czy nożami, ginęli wszyscy - mężczyźni, kobiety, starcy i małe dzieci.

Po godzinie 22 wtargnęli do kościoła. Proboszcz został brutalnie pobity, na wpół rozebrany i przywiązany do sań. Dwie kobiety: 18-letnia Weronika Kozińska i 90-letnia Łucja Skurzyńska, które stanęły w jego obronie, natychmiast straciły życie. Banderowcy przywiązali ojca Ludwika do sań i powlekli do odległej o 7 km wsi Karpiłówka, do sztabu UPA. Świadkowie tej zbrodni twierdzą, że ojciec Ludwik, został zabrany do jednego z domów, gdzie poddano go okrutnym torturom. - Mówiły mi dwie kobiety, wtedy były małymi dziewczynkami, że widziały proboszcza z rękami związanymi do tyłu, który się modlił... - opowiada ks. Kieras. - Pojechałem tam... Byłem w tym domu, w tym pokoju. Patrzę, a na ścianie dziwne plamy. Pytam, co to. A one mówią, że to krew torturowanego. Tyle razy malowali ściany, a te ślady stale wychodzą...

Według słów świadków, ojca Ludwika wywleczono z domu do chlewu. Tam został żywcem przerżnięty na pół. Piłę trzymały młode kobiety z oddziału UPA. Potem jedna z nich wyrwała z piersi kapłana ciągle bijące serce. Jego ciało nigdy nie zostało odnalezione...